24 sierpnia 2015

Stambuł cz.4.: Heybeliada i Złoty Róg

Ten dzień, zgodnie z programem autorstwa Dwunastolatka, spędzamy na pokładach wszelkiej maści statków. Oraz degustujemy baklavę.


Rano wyruszamy z przystani Kabatas na wyspę Heybeliadę, tym razem na pokładzie eleganckiego, klimatyzowanego katamaranu. Automat na bramkach potrąca nam z konta po 7,80 Tl (auć). W około 20 minut docieramy do portu na wyspie. Zauważamy zgodnie, że z rejsu katamaranem nie ma żadnej frajdy – ot, jedzie się jak autobusem, bez możliwości wyjścia na odkryty pokład.

Heybeliada 

Z mojego przewodnika:

Heybeli (Chalki), druga co do wielkości Wyspa Książęca, a zarazem historyczny ośrodek społeczności greckiej, zasłynęła na forum międzynarodowym w związku z tutejszym Wyższym Seminarium Duchownym Patriarchatu Ekumenicznego, które zostało siłą zamknięte przez rząd turecki w 1971 r. Urocza skądinąd wysepka ma niewielki port z ocienioną platanami promenadą, otoczoną restauracjami i kafejkami, a także sporo zabytkowych drewnianych yalí. Nad zabudową i zielonymi lasami wyspy górują zabudowania Seminarium Teologicznego Patriarchatu Ekumenicznego, znanego jako Seminarium Chalki, główna uczelnia teologiczna prawosławia. Powstało ono w 1844 r. na szczątkach fundowanego w IX w. monastyru Trójcy świętej, jednak trzęsienie ziemi w 1894 r. zniszczyło wszystkie budynki. Odbudowano je w dwa lata, w po półwieczu odnowiono. Absolwentami seminarium było wielu prawosławnych teologów, filozofów i duchownych, m.in. obecny Patriarcha Bartłomiej I. Dziś nieczynna uczelnia jest celem pielgrzymek Greków z całego świata. Na Heybeliadzie jest pół tuzina greckich kościołów, z których najcenniejszy, XV-wieczna Panagia Kamariotissa, stoi na terenie Akademii Morskiej nieopodal portu. Uczelnia zajmuje dawną rezydencję Patriarchy Karadjasa z końca XVIII w.

Oczywiście po Heybeli nie kursują żadne pojazdy spalinowe - są tylko różnego rodzaju elektryczne jednoślady (widzieliśmy też pomysłowy bagażowy meleks) i oczywiście wszechobecne dorożki. Oraz rowery. Te ostatnie jednak mają trudniej, gdyż wyspa jest mocno pofałdowana i ma liczne strome podjazdy. Dla nas Heybeli jest wyspą marynarzy – tuż obok portu jest szkoła morska. W okolicach portu przechadzają się grupkami młodzi chłopcy i dziewczęta w szalenie twarzowych śnieżnobiałych uniformach. Marynarze zaanektowali spory kawałek wybrzeży wyspy, które w związku z tym są niedostępne dla zwykłych śmiertelników.

Okręty u wybrzeży Heybeli

Plaże w zachodniej części wyspy; na wzgórzu monastyr Agia Triada: słynna grecka akademia teologiczna
Dobrą asfaltową drogą wzdłuż terenów jednostki wędrujemy w kierunku plaż, reklamowanych na kolorowych plakatach. Po kilku minutach marszu wchodzimy w jasny las, w którym rosną dęby i sosny. Ze zdumieniem spostrzegam, że runo tworzy zielony dywan czystka, który pachnie intensywnie i wydziela lepki sok.

Las na Heybeli z łanami pachnącego czystka

 Zbieram bukiet na herbatkę. Po następnych kilku minutach dochodzimy do bramy opuszczonego sanatorium – widma. Budynki toną wśród zarośli na nadmorskiej skarpie. Jedynym człowiekiem na tym pustkowiu jest strażnik oglądający telewizję na abstrakcyjnej portierni. Wyobrażam sobie, że jest to jedno z dawnych greckich sanatoriów wyspy, którego właściciele opuścili to miejsce w obliczu restrykcji gospodarczych.  Na polance przed bramą urządzono miejsce na piknik: siadamy przy drewnianym stole i podziwiamy widoki na morze i wybrzeża nieodległej Bülyükady. Po chwili idziemy dalej: droga zbiega z nadmorskiej skarpy do zatoczki, w której są te reklamowane w porcie plaże. 

I tu wielkie zdziwienie: w całej zatoczce nie ma ani kawałka dzikiego dostępu do morza. Wejście na trochę lepiej zagospodarowaną plażę po lewej stronie kosztuje 30 Tl od osoby, a na zwykłą plażę o pylistym piachu po prawej stronie – 20 Tl. 

Żadna z plaż nie jest tak zachęcająca, by skłonić nas do pozostania. W tym miejscu asfaltowa droga praktycznie się kończy – dalej jest bity trakt, prowadzący w kierunku monastyrów. Wędrujemy przez las z powrotem do portu.
Miasteczko jest ciche, urocze i pełne zabytkowych drewnianych willi w zielonych ogrodach – standard na Wyspach Książęcych, jak zauważyliśmy.

Biała yali - zabytkowa willa na Heybeli

Siadamy w kafejce nadmorskiej, zamawiam sahlep. Ten pyszny, waniliowy napój o konsystencji rzadkiego budyniu zachwycił mnie przed laty w jesiennym Kairze (tam mówili nań: sahlab; później przeczytałam, że wytwarzany jest ze zmielonych korzeni pewnego gatunku orchidei), toteż zamówiłam go natychmiast wiedząc, że z pewnością zasmakuje Dwunastolatkowi. Później wszędzie pytaliśmy o sahlep, ale nigdzie go nie podawano. W jednej z kafejek kelner wyjaśnił mi, że jest to napój zimowy i o tej porze już go raczej nie uświadczymy...

Siedząc przy stoliku przy promenadzie nadmorskiej obserwowaliśmy przypływające stateczki i różne scenki rodzajowe z udziałem chłopców (i dziewcząt) w śnieżnobiałych mundurach. Widzieliśmy, jak witali przypływających w odwiedziny bliskich, jak marynarze zdejmowali czapki i zakładali je swoim synkom lub braciom, jak z ożywieniem opowiadali o swoich sprawach.


O 14.05 wsiedliśmy na statek i popłynęliśmy w drogę powrotną, oglądając jeszcze raz porty i plaże mijanych wysp. 

Eminönü i most Galata
Z mojego przewodnika:
Eminönü to dzielnica położona na brzegu historycznego półwyspu u wejścia do zatoki Złoty Róg jest ruchliwą, zdominowaną przez bazary i sklepiki (a także przez port i dworzec autobusowy) częścią starego Stambułu. Dominantę krajobrazu Eminönü stanowi monumentalny meczet Yeni oraz gwarny most Galata u jego stóp. W uliczkach pnących się od Bazaru Korzennego ku zespołowi meczetu Sülejmaniye zachowało się sporo atmosfery dawnego Stambułu z maleńkimi warsztatami, ulicznymi studniami, drewnianymi domami i ulicznymi sprzedawcami herbaty.
 Nad Eminönü i mostem Galata góruje imponująca bryła Yeni Valide Camii, czyli Nowego Meczetu Królowej Matki – czwartego co do wielkości w mieście. Budowa świątyni, firmowana przez dwie Valide: Sâfiye Sultan (matkę Mehmeda III) i Turhan Hatice (matkę Mehmeda IV) trwała z przerwami 66 lat, do 1663 r. W miejscu, gdzie stoi świątynia, była przedtem gmina żydowska, której mieszkańcom trzeba było wypłacić odszkodowania a synagogę wyburzyć. Wielkim wyzwaniem dla architektów było położenie na niestabilnym nadmorskim gruncie, które wymagało niebywale głębokich fundamentów. Pierwszym spośród kilku budowniczych był Davut Ağa, następca Sinana, który wzorował się na jego meczecie Şehzade. I tutaj kopułę główną wspierają półkopuły (tym razem cztery), a w miejscu zetknięcia świątyni i dziedzińca strzelają w niebo dwa wysmukłe minarety. Rozległe otwarte wnętrze, w dolnej części wyłożone biało-niebiesko-zieloną glazurą, w górnej pokryto barwnymi arabeskami. Ciekawostkę stanowią kolumny, na których wspiera się galeria: zostały ponoć sprowadzone z Troady Aleksandryjskiej nieopodal Troi.
Na tyłach meczetu znajduje się ogród zmarłych, pośrodku którego wznosi się okazałe ośmiokątne, ozdobione glazurą mauzoleum Turhan Hatice – energicznej Rosjanki, żony sułtana Ibrahima, która należała do najbardziej wpływowych kobiet imperium osmańskiego. Zanim wznowiono prace przy budowie meczetu, kazała wznieść dla siebie pawilon w bezpośrednim sąsiedztwie, aby osobiście nadzorować ich przebieg. Pierwotnie wokół meczetu stał zespół budynków socjalnych: szkoła, szpital i hammam, z których nic się nie zachowało. Przetrwał natomiast nakryty kopułą budyneczek na rogu ulicy naprzeciw cmentarza – dawne mieszkanie astronoma-astrologa, który stawiał sułtanom horoskopy i określał pory wschodu i zachodu słońca w ramadanie.

Dzielnica Eminönü widziana z mostu Galata 
Z portu Kabataȿ pojechaliśmy tramwajem do Eminönü. Z tamtejszej przystani (a dokładniej z terminalu nieco w głębi Złotego Rogu, na wysokości dworca autobusowego) odpływają kursowe statki w rejs po tej zatoce, aż pod wzgórze Pier Loti i do meczetu Sultan Eyüp. Okazało się, że statek „uciekł nam” 5 minut, a następny płynie za godzinę. W sam raz, aby wstąpić na słynny balik ekmek – rybę w chlebie, lub też rybny hamburger  – serwowany z nieco kiczowatych, „osmańskich” łodzi przycumowanych pod mostem Galata. Most, spinający brzegi Złotego Rogu między Perą a Eminönü jest niezwykłym miejscem. Po jego jezdniach suną samochody i tramwaje, a na skraju szerokich chodników, po których przelewa się niekończący tłum, z niezmąconym spokojem stoją wędkarze, łowiący ryby w wodach Złotego Rogu. Dolną kondygnację mostu zajmują restauracje (tańsze i droższe), które serwują głównie potrawy rybne, na czele z balik ekmek. Przy wejściach na most z obu stron, w podziemiach, rozlokowały się plejady sklepików z różnymi drobiazgami, z przewagą akcesoriów do telefonów komórkowych. Zauważyliśmy tam ciekawą rzecz: punkt doładowywania baterii. Jeśli pada ci komórka, możesz podłączyć się do skrzynki z wystającymi wszystkimi możliwymi wtyczkami i za 5Tl podładować baterię.
Z dolnej kondygnacji mostu, zwłaszcza tej po stronie zachodniej, rozpościerają się świetne widoki na Złoty Róg.

Złoty Róg i Pera widziane z mostu Galata
Z mojego przewodnika:
Wiecznie tętniący życiem most Galata nad Złotym Rogiem jest nieodłączną, choć zmienną częścią panoramy starego Stambułu. Obecna konstrukcja jest trzecią z kolei, łączącą Eminönü z Galatą po drugiej stronie zatoki. Pierwszy, drewniany most zbudowała Bezimalem Valide Sultan, matka Abdüla Mecida I w 1845 r. W 1912 r. zastąpiono go stalowym mostem pływającym, niezbyt pięknym, ale charyzmatycznym, wiecznie okupowanym przez wędkarzy i tłumy spacerowiczów. Po kilku dekadach staruszek nie wytrzymywał już natężenia ruchu drogowego, toteż zastąpiono go nowym, równie niepięknym, który przejął tradycje ulubionego miejsca spotkań. Współczesny most ma cztery pasy ruchu, szerokie chodniki (i balustrady, z których tradycyjnie zwieszają się setki wędek), a w „dolnej kondygnacji” pasaż z mnóstwem knajpek, serwujących najczęściej ryby. Pośrodku mostu są cztery masywne filary tworzące śluzę, przez którą mogą przepływać nawet duże statki (wtedy części pomiędzy filarami podnoszą się w dwie strony).

Schodzimy do Eminönü, przysiadamy w restauracyjce na nabrzeżu, do którego przycumowana jest złocista łódź. Na łodzi jest wielki grill, na którym pieką się ryby. Niezwykłe jest to, że owa pływająca kuchnia dość mocno buja się na falach Złotego Rogu, co wydaje się zupełnie nie przeszkadzać kucharzom, uwijającym się jak w ukropie, aby obsłużyć tłumy klientów oczekujących na brzegu.

Tłumy amatorów ryby w chlebie
Kuchnia turecka oferuje zadziwiającą ilość fast foodów – zdrowych i smacznych, w przeciwieństwie do zachodnich odpowiedników. Stambuł ma swoją specjalność, opiewaną w literaturze, zwaną po prostu balík ekmek – ryba w chlebie. Na przycumowanych przy moście Galata nieco kiczowatych, jaskrawo pomalowanych i oświetlonych kutrach, nierzadko mocno rozkołysanych przez fale, roześmiani mężczyźni w złocistych osmańskich uniformach grilują smakowite tłuste palamuty, ryby łowione w Bosforze. Świeżo zdjętą z grilla rybę wkłada się w przekrojony bochenek chrupiącego białego chleba, dodaje plasterków cebuli, pomidorów i sałaty i powstaje znakomita, sycąca i tania kanapka.


Balik ekmek przy moście Galata
  Zamawiamy i my balik ekmek – czynię to od lat w tym miejscu i zauważam, że świat schodzi na psy. W 1993 roku rybie towarzyszył znakomity chleb i duża ilość surówki, w 2008 surówka była mniej urozmaicona; dziś mamy tylko średniej jakości wypiek i rybę bez żadnych dodatków (w cenie 8 Tl). W pewnym momencie w gardle Dwunastolatka utyka ość i od tej pory przez najbliższą dobę mamy problem. Udaje się go rozwiązać przy pomocy pogniecionego liścia czystka, który uwalnia przełyk (i nas oboje) od cierpienia.

Haliç czyli Złoty Róg

Z nieszczęsną ością w gardle udajemy się na pobliską przystań (na wysokości dworca autobusów miejskich), z której odpływają rejsowe statki w głąb Złotego Rogu, do przystani Sultan Eyüp. Automat przy wejściu do malutkiego, zabytkowego terminalu potrąca nam bodajże ok. 3Tl od osoby.


 Po chwili pojawia się nasz statek (który przypłynął z Üȿküdaru na azjatyckim brzegu przez Karaköy). Wsiadamy i wraz z barwnym międzynarodowym tłumkiem turystów oraz licznymi autochtonami zaczynamy rejs od jednego brzegu zatoki do drugiego. Złoty Róg jest wąską, głęboką zatoką u ujścia dwóch rzek, o szerokości 200-700 m, wciętą w ląd na 8 kmNa jego brzegach znajduje się w sumie sześć przystani (Eminönü, Kasimpașa, Hasköy, Ayvansaray, Sütlüce i Eyüp) – odległych o 5-10 minut rejsu jedna od drugiej. Obok Hasköy z wody wystaje... prawdziwa łódź podwodna. Należy ona do eksponatów bardzo atrakcyjnego muzeum Rahmi Koç, utworzonego w dawnych magazynach Tekel i stoczni Hasköy. Zbudowana w stoczni Portsmouth w 1944 r. ma 93 m długości i waży 2400 ton. Po walkach z Japonią podczas II wojny została przekazana Republice Tureckiej, pod której banderą służyła przez 30 lat...

Złoty Róg z pięcioma wzgórzami historycznego Konstantynopola
Z pokładu stateczku rozpościerają się piękne panoramy siedmiu wzgórz starego Konstantynopola po jednej stronie i Pery po przeciwnej. Zachodzące powoli słońce ozłaca widoki.

Agia Sofia "posadzona" na wantach mostu nad Złotym Rogiem
Na końcowej przystani Eyüp okazuje się, że musimy opuścić pokład i wejść na nowo przez bramki. W sumie cały rejs trwa godzinę i pozwala nacieszyć się widokami i odetchnąć na wodzie. Wracamy do Eminönü a tam wpadamy na pomysł, by wsiąść do „naszego” zielonego metra na stacji Haliç, która znajduje się dokładnie pośrodku specjalnie zbudowanego mostu nad Złotym Rogiem. Dojście z przystani brzegiem zatoki zajmuje nam 15 minut – z mostu rozpościerają się świetne widoki (do pewnego momentu, gdyż na wysokości stacji most jest zabudowany i nic nie widać. Po chwili wsiadamy do metra i jedziemy do „naszej” stacji Haciosman, a stamtąd autobusem 25T do Sariyer. (Ta wersja dwudziestki piątki jedzie przez długi tunel i wyjeżdża na zachodnich obrzeżach Sariyer.) 

Wieczór w Büyükdere
Na koniec dnia spacerujemy nad Bosforem, nad którym świeci księżyc i zapalają się gwiazdy. W Büyükdere wstępujemy do malutkiej rodzinnej lokanty przy głównej ulicy i zamawiamy pyszny gulasz z bakłażana padlidzani i pilaw z bulguru na wynos (w sumie 15 Tl). Do tego w maleńkiej rodzinnej piekarni nieopodal kupujemy świeżutką pide prosto z pieca (1,5 Tl). Z wymienionych składników komponujemy pyszną kolację w naszym krużganku. Po kolacji słuchamy ostatniego nawoływania muezzina a potem idziemy spać.

3 sierpnia 2015

Dodekanez: Leros, Kalimnos

Wyprawa na Dodekanez, cz. 2.

Leros

Mury Kastro na Leros i ja
Dlaczego Leros?
Przewodniki pisały bez entuzjazmu o tej wyspie. A to, że w czasie wojny największa egejska baza marynarki wojennej, a to, że jest tam największy w Grecji szpital dla obłąkanych, a to, że mieszkańcy tacy sobie i nie bardzo kochają turystów. Z drugiej strony wymieniały port Agia Marina w rzędzie najładniejszych miasteczek Dodekanezu. Wszystkie te sprzeczne wieści zaintrygowały nas. Koniec końców postanowiliśmy zahaczyć o Leros, tym bardziej, że wyspa leży na trasie promów z Lipsi na Kalimnos. Na wizytę przeznaczyliśmy dobę. Tylko dobę, jak się później okazało.
Jak na każdą wyspę północnego Dodekanezu, bardzo łatwo się na nią dostać promem/katamaranem z Kos. Na Leros jest także lotnisko (a jakżeby inaczej, przecież lotnictwo operowało tu już w czasie wojny a później powstała grecka baza lotnicza), które ma połączenia z Atenami.

Leros: Kastro z kościółkiem Marii Panny
Oswajanie Leros
Wyspa przypomina kształtem uskrzydlonego pieska, którego "szyję" tworzą dwie głębokie zatoki wcinające się od wschodu (Alinda) i od zachodu (Gourna). Między łapkami ma zatokę Lakki, wąską i głęboką niczym fjord (i dlatego wybraną na włoski port wojenny i bazę okrętów). Prawie cała "cywilizacja' skupia się na wysokości psiego brzuszka i grzbietu; ogon i łapy oraz łeb pozostają prawie bezludne. W miejscu oka jest baza wojskowa i wspomniane niewielkie lotnisko pasażerskie. Przed pyskiem pieska lewituje "kość" w postaci podłużnej wysepki Archangelos. Stolicą wyspy jest Platanos, choć tak naprawdę rolę tę pełni "trójmiasto" w centrum wschodniego wybrzeża: Platanos, Agia Marina i Pandeli.

Port Agia Marina

Przypływamy na wyspę stateczkiem Patmos Star z Lipsi (8,5€) i własnie dlatego mamy szansę od razu poznać ją z najlepszej strony, od uroczego portu Agia Marina. Większe jednostki cumują zazwyczaj w Lakki - dużym porcie po przeciwnej stronie wyspy. Jest południe, przy przystani brak wypożyczalni samochodów, wędrujemy więc uroczą, otoczoną pastelowymi domkami uliczką wzdłuż wybrzeża. W dwóch pierwszych napotkanych wypożyczalniach pustki, trzecia zajmuje się wypożyczaniem jednośladów. Wchodzimy jednak, czysto informacyjnie. Bardzo pomocny właściciel ściąga dla nas samochód z Alindy, z zaprzyjaźnionej wypożyczalni Jimmy's, za 30€/dobę.
Zaułek w Agia Marina
W międzyczasie uwodzi mnie zorientowawszy się, że stojący obok Mąż nie mówi po grecku. Przez chwilę prowadzimy uroczą konwersację, która osiąga kulminację w momencie, gdy Grek proponuje, aby zmęczony podróżą małżonek położył się spać w hotelu a w tym czasie my pójdziemy na kawę... Streszczam Andrzejowi treść rozmowy i mamy ubaw do końca wycieczki. Po 20 minutach przyjeżdża nasz niebieski Atos. Na pożegnanie właściciel wypożyczalni wręcza nam mapę wyspy z zakreślonymi atrakcjami wartymi odwiedzenia. Pakujemy walizkę do bagażnika i ruszamy na objazd wyspy.
Wokół Leros
Najpierw wspinamy się do Kastro - ruin zamku, górujących od południa nad zatoką Alinda. Zamek tworzy też atrakcyjne zwieńczenie panoramy portu Agia Marina. Droga do ruin (oznakowana jako Kastro) pnie się z Agia Marina do równie urokliwych osad Platanos i Pandeli, a stamtąd stromymi serpentynami w górę, wzdłuż rzędu nieczynnych kamiennych wiatraków. (Do Kastro prowadzą też schody z Platanos...) Po chwili parkujemy na placyku przed zamkową bramą. Roztaczające się widoki zapierają dech w piersiach.
Zatoka Alinda, port Agia Marina widziane z Kastro. W głębi (z antenami) najwyższy szczyt wyspy, Klidi


Widok z Kastro: na pierwszym planie schody z Pandeli na szczyt wzgórza
Platanos i Pandeli widziane z Kastro
Brzeg cypla, na którym stoi zamek - Agia Marina

Przez główną bramę wkraczamy do Zamku Marii Panny (Kastro Panagias), którego najstarsze mury zbudował cesarz bizantyjski Alexios Komnenos w XI w. (a później poprawiali je Joannici i Turcy). W najwyższym punkcie zamku jest kościółek Marii Panny a na jego tyłach nadspodziewanie atrakcyjne muzeum kościelne (museo; 8.00-15.00; 2€). W kilku kameralnych salach zaaranżowanych w odbudowanych pomieszczeniach zamkowych można obejrzeć prastare detale architektoniczne, zbiór pięknych ikon i przedmiotów sakralnych. Kustosz muzeum fascynująco opowiada o symbolice bizantyjskich malowideł.
Wiatraki w drodze do Kastro.
Z Kastro przejeżdżamy na przeciwległy brzeg wyspy, do miasta Lakki (oddalonego od Platanos zaledwie 4 km). Główny port wyspy, ukryty w fjordowatej zatoce Lakki, został od podstaw zbudowany przez Włochów w latach 1930-tych, toteż nic dziwnego, że na jego układzie urbanistycznym i architekturze mocne piętno odcisnęła ideologia faszyzmu i jej "dyżurny" styl - modernizm. Lakki ma prostokątny układ ulic, rozpięty pomiędzy dwoma głównymi placami. Tak naprawdę było to miasto garnizonowe, z budynkami użyteczności publicznej, zapleczem militarnym i mieszkalnym dla stacjonującego tu garnizonu. Budynki o wyrazistym charakterze (Ratusz, Hotel, Klub Faszystowski, Poczta, Apteka, Kościół św. Franciszka) stawiano stosując nowoczesną technologię: żelbeton. Dziś Lakki jest przestronnym, trochę pustawym miasteczkiem portowym, okolonym plażami (żadna nas nie zachwyciła).
Tunel War Museum
Jedziemy dalej, w kierunku największej bodaj ciekawostki wyspy, jaka jest Muzeum Wojenne (Tunel War Museum; 3€) w Merikia, 2 km na zachód od Lakki. Droga prowadzi wśród sosen nad morzem. Podążając za znakami wjeżdżamy w las sosnowy i po chwili zauważamy wejście do muzeum.
Niecodzienną ekspozycję zaaranżowano w jednym z licznych tuneli militarnych, wykopanych na wyspie przez Włochów. Służyły one jako magazyny amunicji i jako schrony przeciwlotnicze. W podziemnych lochach (pachnących smarem) zgromadzono liczne przedmioty i fotografie archiwalne z czasów II wojny, m.in. zasobniki i przedmioty codziennego użytku należące do żołnierzy obu walczących stron.
Tunel War Museum
W malutkiej salce kinowej wyświetlany jest wstrząsający film dokumentalny "Bitwa o Leros" - opowiadający o trwającej 4 dni (12-16 listopada 1943 r.) obronie wyspy przez Włochów i Aliantów, którzy zostali pokonani przez niemieckie siły powietrzne. Na marginesie: była to jedna z ostatnich porażek Aliantów i jedno z ostatnich zwycięstw Niemców w II wojnie.
Z Merikia jedziemy na południowy kraniec Leros, do Ksirokambos. Wspinamy się serpentynami do kościółka Panagia Kavouradiana. Wśród sosen u stóp kościółka napotykamy niesamowite, wielkie kolorowe motyle. Andrzej ugania się za nimi z aparatem - trwa dobrą chwilę, nim udaje mu się uwiecznić je na zdjęciu... Na pagórku ponad wioską tkwią ponoć (nie udało nam się ich zlokalizować) ruiny najstarszej twierdzy Leros: cyklopie mury zamku z 2500 r. p.n.e.

Ksirokambos. W głębi wyspa Kalimnos
Z Ksirokambos udajemy się do zatoki Gourna, nad którą przycupnęło kilka rozkwitających letnisk. Odszukujemy Ouzeri Sotis - nadmorską knajpkę w Orymonas, słynącą ponoć z najlepszych ryb i owoców morza na wyspie. Właściciele wynajmują też schludne, jasne pokoje z aneksem kuchennym (30€), jednak jest zbyt wcześnie na nocleg. Plaże nad zat. Gournas są piaszczyste, okolone tamaryszkami, niezbyt szerokie. Jednak żadna nie jest na tyle pociągająca, by skusić nas na kąpiel.
Agios Isidoros
W północnej części zatoki jest drogowskaz do kościółka Agios Isidoros, jednego z najbardziej fotogenicznych na wyspie. Stoi on na wysepce, połączonej groblą z lądem. Z niewiadomych przyczyn nie docieramy tam, dlatego zamieszczam zdjęcie z Netu.
Jedziemy na północny kraniec wyspy, do Partheni, ku lotnisku. Napotykamy tam turkusową piaszczystą plażę Blefouti, niestety, w pobliżu jest port i jakaś niezbyt zachęcająca fabryka.
Niedaleko lotniska są skąpe ruiny antycznej świątyni Artemidy - księżycowa bogini łowów była bóstwem opiekuńczym wyspy.
Zatoka Lakki; w głębi port Lakki
Wracając "do cywilizacji" spostrzegamy niepozorny betonowy trakt wiodący na najwyższy szczyt wyspy, Klidi (323 m n.p.m.). Oczywiście postanawiamy nań wyjechać. Na szczycie jest baza wojskowa i stacja przekaźnikowa. Poniżej mały placyk, na którym parkujemy. Wiatr wieje tak mocno, że ledwo trzymam się na nogach. Jednak widoki są rozkoszne, warte każdego wyrzeczenia. Zatokę Alinda z zamkiem widać jak na dłoni, podobnie jak prawie całą południową część wyspy. Długo cieszymy się widokami:

Widok z Klidi: zat. Alinda. W głębi wyspa Kalimnos

Widok z Klidi: Agia Marina z zamkiem
Klidi: widok na północny brzeg wyspy. Na horyzoncie wyspa Lipsi
Widok z Klidi na północno-wschodni brzeg Leros
Agia Marina zamykamy pętlę wokół Leros. Siadamy w tawernie rybnej blisko nabrzeża. Nie wspomnę nazwy, bo ryby były mniej niż średnie a cena słona. Wieczorem udaliśmy się na północną stronę zatoki Alinda, w poszukiwaniu noclegu. Wszystkie pensjonaty i hoteliki okazały się nieprzyzwoicie ekskluzywne i drogie i kiedy już wydawało się, że nie znajdziemy niczego dla siebie, natrafiliśmy na pensjonat Atlazia, który oczarował mnie drewnianymi podłogami, łożem z muślinową moskitierą, przestronnymi, stylizowanymi pokojami i pełnym wyposażeniem. Po negocjacjach sympatyczna właścicielka opuściła cenę z 55 do 40€ za dobę. Dla nas i tak o wiele za wysoką, ale stwierdziliśmy, że ten jeden raz pozwolimy sobie na odrobinę luksusu. Właściciele zaprosili nas na winko w rodzinnym gronie, porozmawialiśmy o sytuacji na Leros i w Polsce, o planach na przyszłość itp. Wieczorem poszliśmy z Andrzejem powałęsać się po miasteczku Agia Marina.

Agia Marina: zabytkowa zabudowa

Agia Marina: widok na zabudowę u stóp Kastro

Wyludnionymi uliczkami, w których stały bogate, zaniedbane rezydencje w cienistych ogrodach, wspięliśmy się na placyk w Platanos, gdzie Andrzej zjadł soczystego girosa na pożegnanie dnia.

Soczysty giros tuż przed zachodem słońca
Potem z dwóch tarasów w naszym apartamencie na przemian oglądaliśmy bajeczny zachód słońca z Kastro w tle.

Leros: dzień się kończy nad zatoką Alinda.
Nazajutrz o 7.30 opuściliśmy komfortowe lokum. Właściciel wypożyczalni (który, jak się okazało, miał też sklepik niedaleko naszego hotelu), pojechał z nami do portu, aby tam odebrać swój samochód. Na pokładzie eleganckiego jachtu motorowego Anna Expres (10€) opuściliśmy Leros. Po dość silnie wzburzonym morzu w 30, może 40 minut dopłynęliśmy do jakiegoś malutkiego portu na wyspie Kalimnos.


Kalimnos

Dlaczego Kalimnos?
Kalimnos budzi we mnie egzotyczne skojarzenia z gąbkami wydobywanymi z głębin oraz z niezwykłym konwulsyjnym tańcem wykonywanym przez mężczyzn o laskach, okaleczonych przez chorobę kesonową.
Poławiacze gąbek: obraz z Muzeum Gąbek i Etnografii w Pothii
Już samo to wystarcza, by wzbudzić ciekawość i zapał do podróży.  Kolejne powody to słynne na cały świat trasy wspinaczkowe i nie tak częste na wyspach greckich możliwości nurkowania z akwalungiem. A także (a może przede wszystkim) brak masowego turyzmu.

Stolica Kalimnos, Pothia, widziana z klasztoru Agios Savvas
Jak dostać się na wyspę?
Podróż na Kalimnos stała się wyjątkowo łatwa i tania wraz z uruchomieniem połączenia lotniczego Ryanair z Krakowa na wyspę Kos. Na lotnisku Kos wystarczy wsiąść w autobus „miejski” kursujący regularnie do stolicy wyspy (Kos) i podjechać do malutkiego portu Mastichari  (ok. 15 minut drogi). Z Mastichari kilka razy dziennie (co ok. 1 ½ godz.; 5 euro/os.) odpływają promy samochodowe do portu w Pothii na Kalimnos. Można też oczywiście popłynąć na wyspę ze stołecznego portu Kos, skąd codziennie odpływa prom Blue Star (ok. 8 euro) oraz szybki katamaran Dodekanissos Pride (14,50 euro).
My jednak przybywamy na wyspę z drugiej strony, z sąsiedniej Leros szybkim jachtem motorowym Anna Express (z Agia Marina do Mirties; 10 euro).
Już na Kalimnos dowiadujemy się, że wyspa ma różne połączenia z resztą archipelagu, obsługiwane przez malutkie prywatne firmy, które nie zawsze ogłaszają się w Internecie. Np. stateczki Telendos Star i Katerina pływają parę razy dziennie z Mirties do Emporios na północnym cyplu oraz do Ksirokambos na Leros (15€). Na wysepkę Telendos kursują bardzo częste autobusy wodne z Mirties.

Kalimnos: stolica wyspy i główny port Pothia - jedno z największych miast Dodekanezu
Oswajanie Kalimnos
W drodze z Leros na Kalimnos wymarzyłam sobie, że znajdziemy pokoik z tarasem tuż nad morzem, w cichym miejscu, blisko natury. I jak to często bywa, wypowiedziane marzenie spełniło się. Nie byłoby na to szans, gdybyśmy przybyli na Kalimnos w sposób standardowy, czyli liniowym promem lub katamaranem z Lakki na Leros do głównego portu w Pothii.  My postanowiliśmy przeprawić się z Agia Marina jachtem motorowym Anna Express, kursującym wzdłuż zachodniego wybrzeża, obok wysepki Telendos, do malutkiej przystani w Mirtii.
Zeszliśmy więc na ląd w małej, przystani bez nazwy przekonani, że wylądowaliśmy w Emporio. Dopiero na drugi dzień okazało się, że jesteśmy w Mirties. Tuż obok przystani była plaża, idealnie taka, jaką lubię: białe otoczaki różnej wielkości oblewane przez turkusowe morze. Wzdłuż plaży nie biegła żadna droga, za to stały niewielkie wille (niektóre wyraźnie zabytkowe i neoklasycystyczne) i pensjonaty. Wśród nich – prosto z moich marzeń – biały domek o błękitnych okiennicach z czterema tarasami i napisem: „domatia”. Obeszłam go ze wszystkich stron (Mąż pozostał na straży naszego ruchomego dobytku), jednak okazał się zamknięty na cztery spusty. Na szczęście na tabliczce podano numer telefonu. Zadzwoniłam bez wahania. Pani, która odebrała telefon, została niewątpliwie wyrwana z łóżka (przecież była dopiero 8 rano!).  Najważniejsze, że potwierdziła, iż pokoje są do wynajęcia i że postara się jak najszybciej do nas przyjechać. Okazała się przemiłą osobą, jak się później okazało z pochodzenia Cypryjką, której rodzinę wygnano z tamtej wyspy podczas pamiętnego konfliktu cypryjskiego. Cena 20 euro za dobę, którą zaproponowała, okazała się równie sympatyczna, jak całe otoczenie.

Widok z naszego tarasu: w głębi wysepka Telendos, fot. Andrzej Chrobak
Cztery dni spędzone w tym miejscu okazały się najmilszym okresem beztroski podczas naszej wędrówki po Dodekanezie.  Wczesnym rankiem, zanim słońce wychynęło zza stromych skalistych urwisk za naszymi plecami, taras i odległa o 10 kroków plaża pogrążone były w przyjemnym cieniu. O tej porze zwykłam była brać ożywczą kąpiel w morzu. Morze wokół Kalimnos jest bardzo głębokie (wrócę jeszcze do tego tematu), toteż nawet w szczycie lata woda nie nagrzewa się tak mocno, jak w innych miejscach.  Kiedy jedliśmy śniadanie na tarasie, słońce było wciąż w bezpiecznej odległości od naszych ciał, jednak w porze sjesty oblewało bezlitosnym złotym żarem i plażę, i taras, wdzierając się do sypialni.  Chyląc się ku zachodowi oświetlało spektakularnie wyniosły wierzchołek wysepki Telendos, oddzielonej od naszej plaży dwukilometrową cieśniną morską. Po tej cieśninie przez cały dzień niezmordowanie uwijały się autobusy morskie.
Zachód słońca był spektaklem godnym obejrzenia z pierwszych rzędów, siedząc na ciepłych kamykach plaży. Słoneczna pomarańcza staczała się wolniutko z wyspy Telendos do morza, barwiąc po drodze wszystko odcieniami gasnącego złota, purpury i różu. Spektakl kończył popielaty akord morskiej wody, nad którą unosiła się wrzosowa mgiełka odchodzącego dnia. Na plaży oprócz nas było zazwyczaj kilka innych osób, których niespieszne rozmowy stanowiły tło spektaklu.


Zachód słońca nad wyspą Telendos, fot. Andrzej Chrobak
Nacieszywszy się swoją kwaterą wyruszyliśmy na rekonesans. Wioska okazała się maleńka, ot zaledwie jedna główna ulica, kilka przecznic oraz wspomniana przystań z paroma tawernami. W centrum była platia z marketem (do kupienia wszystko, łącznie warzywami i owocami w pomieszczeniu-chłodni i świeżym pieczywem dowożonym z najbliższej piekarni), przystankiem autobusowym i lokalnym ośrodkiem życia towarzyskiego w postaci baru, gdzie miejscowa kawalerka wespół z turystami z Danii i Szwecji oglądała mecze na telebimie, a w ciągu dnia nieliczni goście sączyli piwo przy żywych dźwiękach letnich szlagierów.
Przy ryneczku jest wypożyczalnia aut (Avis), w której życzą sobie 37 euro za najzwyklejszego małego chevroleta (czas pokaże, że okaże się to najkorzystniejszą opcją...)
Na skraju wioski odkrywamy pierwszą osobliwość Kalimnos. Są to automaty do sprzedaży... wody. Kalimnos, jak większość wysp greckich, cierpi na niedostatek słodkiej wody. Władze wyspy zainwestowały w zaawansowaną technologię odsalania połączonego z filtrowaniem. Efekt jest znakomity – smaczna woda w cenie od 5 do 10 centów za litr (w zależności od kupowanej ilości) – po którą mieszkańcy przyjeżdżają z wielkimi zbiornikami (a my chodziliśmy z pięciolitrowymi petami). W sąsiedniej wiosce, Massouri , napotykamy lepiej rozwiniętą infrastrukturę: liczne sklepiki, pensjonaty, kilka biur turystycznych o bardzo kompetentnej i miłej obsłudze.  Działa tam również kilka klubów wspinaczkowych, organizujących wyprawy na słynne pionowe ściany skalne z przewieszkami, które piętrzą się dokładnie w tej okolicy. W wiosce są dwie wypożyczalnie aut, jednak ceny oferują jeszcze wyższe, niż u nas. Po zakupieniu w sklepiku miejscowego sera koziego z ziołami wracamy do Mirties. Okazuje się, że na placyku jest przystanek autobusowy, z którego lokalne środki komunikacji mniej więcej co godzinę odjeżdżają w kierunku stolicy wyspy, oddalonej o jakieś 8 km (2,30€). Stolica Kalimnos, Pothia, okazuje się dużym, gwarnym miastem (z populacją 10 tys. mieszkańców należy do największych osad archipelagu). Odwiedzamy kilka wypożyczalni samochodów (w okolicy portu), jednak ceny wcale nie są korzystniejsze, niż w naszej wiosce. Wstępujemy też do świetnie zaopatrzonego, kompetentnego biura it na terenie portu pasażerskiego, tuż przy końcowym przystanku autobusów. Dostajemy szczegółową mapę wyspy i sporo informacji o atrakcjach turystycznych, klubach płetwonurkowych (Kalimnos należy do nielicznych wysp greckich, wokół których można nurkować z akwalungiem) i trasach wspinaczkowych. Możemy wrócić na bazę i zaplanować zwiedzanie wyspy.
Mieszkańcy Kalimnos, z którymi mamy przyjemność obcować, to ludzie z klasą. Ceniący wartości, ubolewający nad upadkiem dobrych obyczajów takich jak dbałość o wspólne dobro, czystość i porządek. Można tu odczuć silne poczucie wspólnoty i identyfikację mieszkańców z wyspą.

Stragan z gąbkami na nabrzeżu w Pothii - tradycji musi stać się zadość (tylko gąbki już niekoniecznie miejscowe)

Zwiedzanie Kalimnos
Następnego dnia rankiem wsiadamy w autobus i jedziemy zwiedzać Pothię, z którą poprzedniego dnia zapoznaliśmy się tylko pobieżnie. Jest gorąco, sytuację ratuje chłodna bryza znad morza. W samym centrum nabrzeża, nieopodal charakterystycznej wieży zegarowej, bez trudu znajdujemy Muzeum Gąbek i Etnografii (8.00-13.30; 3€). Ekspozycja nie jest zbyt obszerna (kilka sal na jednej kondygnacji), jednak w kapitalny sposób wprowadza w temat połowu gąbek, zarówno dawniej, wokół wyspy, jak i współcześnie, u wybrzeży Libii. Eksponaty, wycinki prasowe i obrazy dają pojęcie o tym, jak niebezpiecznym i trudnym zajęciem był połów gąbek. Główna trudność polegała na tym, że gąbki rosną głęboko pod wodą (20, 30 a nawet 80 metrów) a chłopcy i mężczyźni, którzy po nie nurkowali, nie mieli z początku żadnego sprzętu wspomagającego oddychanie i chroniącego ciało. Sytuacja zmieniła się dopiero grubo po wojnie, kiedy zaczęto używać kombinezonów. W części etnograficznej było mnóstwo pięknych przedmiotów użytku codziennego, tkanin, strojów i ikon z minionych czasów.

Muzeum Gąbek i Etnografii: kamienne balasty, które przywiązywali sobie w pasie młodzi poławiacze gąbek.
Muszla spod stóp Wenus Boticellego istnieje naprawdę: moja stopa z eksponatem Muzeum Gąbek i Etnografii
Po opuszczeniu chłodnych murów muzeum poszliśmy na spacer nabrzeżem Potii. Natrafiliśmy na stragany pełne świeżych ryb w bardzo dobrych cenach. Postanowiliśmy kupić je w drodze powrotnej i usmażyć na obiad. Nabrzeże Potii jest bardzo długie, otoczone zielenią i ładną zabudową. Wiele eleganckich neoklasycystycznych domów pomięta czasy gąbkowego boomu sprzed stu lat.

Pothia: stylowa neoklasycystyczna rezydencja z czasów gąbkowej prosperity
 Jednym z celów naszego spaceru jest rozeznanie cen w wypożyczalniach samochodów. Te skupiają się w okolicach portu pasażerskiego. Okazuje się, że ceny aut na Kalimnos należą do najwyższych na wyspach. Andrzej oblicza, że lepiej opłaca się nam wypożyczyć auto za 37 € w naszej wiosce niż brać z Potii takie za 30€, które trzeba oddać i jechać do wioski autobusem. Zaglądamy też do świetnie zaopatrzonego, kompetentnego biura informacji turystycznej przy bramie portu, gdzie otrzymujemy dobrą mapę Kalimnos oraz dobrze opracowany folder z miejscowymi atrakcjami. Słońce stoi w zenicie, marzymy już tylko o powrocie do naszej wioski i o kąpieli w morzu. Wracamy po ryby i idziemy na przystanek, z którego co mniej więcej pół godziny odjeżdżają autobusy do Masouri - ostatniej większej miejscowości na zachodnim wybrzeżu. Autobus (ok. 2,5 €) kluczy wąskimi, krętymi drogami przez Chorę, Panormos i Kamari i po ok. 25 minutach wypluwa nas w Mirties. Kupujemy chleb, oliwę i trochę warzyw w miejscowym markecie i wracamy do naszego rajskiego zakątka.

Tego popołudnia wydarza się Magiczne Spotkanie.
Na Lipsi rozstaliśmy się z nowo poznanymi znajomymi, Jackiem i Agatką, z którymi mieliśmy jeszcze tyle spraw do omówienia. I oto schodzę w stroju kąpielowym z naszego tarasu na plażę, oddzieloną tylko szutrową drogą. I na tej drodze widzę skuter, na którym jedzie chłopak z dziewczyną ("Trochę podobni do Jacka i Agatki" - przelatuje mi przez myśl). Oni zatrzymują skuter pod naszym tarasem, zsiadają, zdejmują kaski... i naprawdę okazują się Jackiem i Agatką! Nasza radość nie zna granic. Zdziwienie również. Jak to? Przyjechaliście pod nasz taras nie wiedząc, gdzie mieszkamy??? Spędzamy razem przemiłe popołudnie na plaży, potem przenosimy się na taras, by zjeść ogromnego arbuza, który przytargali na bagażniku (chyba...). Dzielimy się wrażeniami z podróży i inspirujemy nawzajem. Kiedy odjeżdżają, mamy pewność, że jeszcze się kiedyś spotkamy.

Nazajutrz przed południem wypożyczamy auto w pobliskim Avisie (37€ za dobę). Andrzej wymyślił sprytnie, że wypożyczając samochód o 11.30 jednego dnia, mamy go w rzeczywistości przez 2 dni, czyli do 11.30 następnego dnia. Mamy zamiar pierwszego dnia, aż do wieczora, objechać całą wyspę. Drugiego dnia chcemy wyskoczyć do Potii i do prywatnego muzeum morskiego, o którym przeczytaliśmy w folderze.

Widok na wybrzeże Kalimnos z wejściem do portu Pothia widziane z okolic klasztoru Agios Savvas
Wokół wyspy
Nasza trasa prowadzi z Mirties przez Chorio i Pothię, drogą na wschód wzdłuż południowego wybrzeża, która wije się wysoko ponad morzem wśród pustynnych, skalistych krajobrazów. Po lewej stronie mamy bezleśne, skaliste góry, po prawej skalisty brzeg z turkusowymi zatoczkami. Nigdzie nie ma śladu ludzkich osad. Po kilkunastu kilometrach droga skręca na północ i nagle u stóp widzimy słynną zatokę Rina, znaną z folderów turystycznych, które reklamują ją jako śródziemnomorski fjord.

Zatoka Rina na wschodnim wybrzeżu Kalimnos przypomina norweski fjord. Nad zatoką malutki port Rina i kilka tawern.

Zjeżdżamy do wioski Rina drogą wśród gajów pomarańczowych. Żyzna, zielona dolina Vathis okazuje się rolniczą krainą wiosek żyjących własnym życiem i rolników we wszechobecnych pikapach. W wiosce Rina jest malutki port rybacki i kilka tawern, które polecają potrawy z ryb. Z uwagi na dość wczesną porę zamawiamy inną lokalną specjalność - świeży sok z czerwonych pomarańczy. Przy sąsiednim stoliku siedzi mężczyzna o długich włosach, ciemnych przenikliwych oczach i szlachetnych rysach twarzy. Istny Grek Zorba. Zakładamy się z Andrzejem, czy jest on rybakiem, czy rolnikiem. Ja optuję za tym pierwszym. Bardzo chcę zrobić mu zdjęcie, jednak zanim decyduję się poprosić o pozwolenie, tajemniczy nieznajomy wstaje od stolika, wsiada do zaparkowanego przy kutrach pikapu i odjeżdża. Spotykamy go jeszcze raz na drodze wśród gajów pomarańczowych.


Zatoka Rina z zieloną doliną Vathis w tle.W tej części wyspy rosną głównie gaje cytrusowe.

Z doliny Vathis wspinamy się na nagie, bezludne wzgórza Kukula (widoczne po prawej stronie na powyższym zdjęciu). Po wąskiej, krętej drodze i po skalistych urwiskach brykają kozy.  Dojeżdżamy pod kapliczkę o adekwatnej nazwie Panagia Kira Psili (Panny Marii na Wysokościach) położonej ponad 600 m npm. Z placyku wokół rozpościera się wspaniały widok na zatoczki dzikiego wschodniego wybrzeża Kalimnos.
Dalej na północ droga wije się środkiem górzystego interioru, po czym niespodziewanie wybiega na zachodnie wybrzeże wyspy. Kierujemy się dalej na północ, do Emporio, ostatniej osady w górę Kalimnos. Jest to maleńka osada z portem rybackim i żwirkową, ocienioną tamaryszkiem, półdziką plażą. Po drugiej stronie portu stoi kilka tawern, jest kilka pensjonatów. I cisza, spokój, cudne widoki na pobliski półwysep Kefala oraz na wysepkę Lalavros (na którą można popłynąć łódką z portu).
Jesteśmy zmęczeni upałem, toteż kładziemy się na plaży w cieniu tamaryszków i ucinamy sobie popołudniowa drzemkę.

Widok wybrzeża w północnej części wyspy. W dole wioska (i plaża) Emporios

Później ruszamy z powrotem na południe, wzdłuż spektakularnych zachodnich wybrzeży. To tutaj pionowe skały opadają ku morzu, to tutaj są słynne skalne przewieszki, do których pielgrzymują śmiałkowie z linami.

Widok na zatokę Arginonda w połowie zachodniego wybrzeża Kalimnos

Strome, skaliste zbocza Parassevasi i Galatiani są mekką żądnych przygód wspinaczy

Kalimnos: ludzie na skałach
Przejeżdżamy przez nasze Mirties, ale nie wracamy jeszcze do domu. Na deser pozostały nam ruiny dawnej stolicy wyspy, Chory. Okazuje się, że nie tak łatwo się do nich dostać. Wjeżdżamy w labirynt wąziutkich uliczek Chorio. Co jakiś czas ponad zabudową błyskają lewitujące ponad nią mury, jednak żadną z uliczek nie umiemy dojechać na skraj zabudowań. W końcu wysiadamy z auta, parkujemy je dość karkołomnie w jakimś ciasnym zaułku i pytając o drogę kobiet otoczonych zgrają dzieci i kotów w końcu znajdujemy właściwą drogę. Po chwili pniemy się sami po kamiennych stopniach, by przekroczyć magiczną bramę świata, który już nie istnieje.

Ruiny Kastro Chora, dawnej stolicy wyspy, piętrzą się malowniczo ponad Chorio w sercu interioru 
Chora, jak każda z osad obronnych na wyspach egejskich, powstała w desperackiej próbie obrony mieszkańców przed najazdami piratów arabskich, którzy porywali wyspiarzy i sprzedawali na targach niewolników. Stając pod szczytem wzgórza musimy docenić genialny wybór lokalizacji: z Chory widać całą dolinę Pothii, choć ona sama pozostaje niewidzialna od strony morza. Solidne kamienne mury obronne musiały chronić całkiem spore miasto - zachowały się szczątki domów, kamienne schodki, uliczki i mnóstwo kościółków.
Z bizantyjskiego miasta zostały szczątki ulic, schodków, domostw, kościółków otoczone murem obronnym.

Widok z ruin Kastro na Chorio w dole i lotnisko na płaskim szczycie wzgórza powyżej.

Przez długą chwilę napawamy się widokami, ozłoconymi przez zachodzące słońce. I jesteśmy sami, całkiem sami w opuszczonym bizantyjskim mieście.
Później wracamy do domu. Kolacja na tarasie przy plaży smakuje wybornie, tylko komary psują nastrój...

Nazajutrz skoro świt (no, nie przesadzajmy, jesteśmy na wakacjach...) wyruszamy w kierunku wioski Vlichadia, gdzie ma miejsce drugie magiczne spotkanie podczas tej podróży. Znowu musimy jechać w kierunku Pothii, jednak zamiast wjechać w ruchliwe ulice, odbijamy w kierunku Kastro Chrisocherias i monastyru Agios Savvas. Wspinamy się na wysokie zbocza otaczające stolicę wyspy od południa, jedziemy wśród pastelowych domków, mijamy prywatne muzea etnograficzne (chyba ze dwa), aż wreszcie zjeżdżamy ku morzu, do malutkiej wioski rybackiej z niewielką plażą w zatoczce. Szukamy prywatnego muzeum morskiego. W tym celu wysiadam z auta przy plaży i pytam w pierwszej napotkanej tawernie. Tak, to tutaj - słyszę odpowiedź. Teraz dopiero zauważam dziwny budynek, trochę przypominający hangar, z postacią płetwonurka fruwającą nad wejściem.
Stajemy przed zamkniętymi drzwiami bez żadnych informacji, jednak po chwili zmierza w naszą stronę grupka osób. Młody Grek otwiera drzwi, sprzedaje bilety i wpuszcza nas do środka. Tamci goście znikają z oczu, a my jesteśmy sami w miejscu, przypominającym sezam z 1000 i jednej nocy. Tyle, że zamiast złota i klejnotów otaczają nas gabloty z przecudnymi gąbkami, muszlami, podwodnymi stworami. Kiedy tak patrzymy jak osłupiali (a Andrzej nie wie już, gdzie skierować obiektyw), nagle słyszymy za sobą ochrypły męski głos, który miękko pyta: "Podoba się wam?". Oglądamy się i widzimy tego pana:

Stavros Valsamidis - człowiek-legenda, nasz idol z Kalimnos
Trochę przestraszona pytam, czy możemy tu robić zdjęcia, na co uzyskujemy pełna zgodę. W ciągu kilku najbliższych minut dzieje się coś dziwnego: zaprzyjaźniamy się z Stavrosem Valsamidisem, właścicielem i "wydobywcą' wszystkich eksponatów. Po raz kolejny błogosławię w duchu swoją minimalną znajomość języka greckiego, która jednak pozwala mi zadawać pytania i rozumieć odpowiedzi. Poznaję historię życia mężczyzny, który stoi przede mną. Swoją przygodę z morzem zaczynał jako 13-letni nagi poławiacz gąbek, który z kamieniem u lędźwi na jednym oddechu schodził do 20 metrów pod wodę. Jak w wieku 20 lat udało mu się zdobyć pierwszy, prymitywny kombinezon, jak stał się mistrzem, dorobił majątku, a później nurkował we wszystkich ciepłych morzach świata. Powiedział mi, że morze jest jego jedyną miłością, nie żona i synowie, tylko morze. I że każda wielka miłość drogo kosztuje. On oddał swojej płuca. I uszy. I nie jest zdrowy, ale Bóg wciąż pozwala mu nurkować. I wiesz, powiedział, gdy byłem młodszy byłem przystojniakiem, nie takim dziadkiem (i pokazuje wycinki z prasy i stare fotografie, na których jest faktycznie charyzmatyczny przystojniak). I gdybym był młodszy, dziewczyno... W międzyczasie otwiera gabloty i wyciąga przecudne muszle, perły czarne, zielone, różowe. Andrzej fotografuje, on wkłada mi w ręce perły i muszle. Stavros prowadzi nas do wielkiej gabloty z  bizantyjskim skarbem. "Wyłowiłem go przez kilka nocy, z wraku u wybrzeży wyspy. Czy to nielegalne? - nie wiem - wyłowiłem i złożyłem tutaj, w tym muzeum. Potem oglądamy niezwykłe okazy zasuszonych ryb, na przykład półmetrowy okaz ryby z zębami jak człowiek: siekaczami, trzonowymi. Są olbrzymie nadymki, rekiny i dziesiątki innych. Później Stawros z szelmowskim błyskiem w oku prowadzi nas do bocznego skrzydła muzeum. To jest sala prezentów od Angeli Merkel- mówi pokazując szczątki messerschmitów i uzbrojenia z czasów II wojny, wydobyte z dna wokół wysp Dodekanezu.


Gąbki z prywatnego muzeum Valsamidisa
Potem opowiada nam o gąbkach, o tym, jakie mają niezwykłe zdolności.
Tak wielkich gąbek...

...w takiej różnorodności

...nie widzieliśmy nigdzie poza prywatnym muzeum we Vlichadii

Pan Stawros otwarł dla nas gablotę z cennymi, przepięknymi muszlami perłopławów

Pothia, stolica i główny port Kalimnos, jedno z najruchliwszych miasteczek Dodekanezu widziane ze wzgórza Agios Savvas.