Plan naszej wyprawy na Kretę'14:
- dzień: Przylot do Chanii o 15:45, wypożyczenie auta na
lotnisku, zwiedzanie półwyspu Akrotiri (monastyry Agia Triada i
Gouvernetou, Stavros z plażą i nadmorskimi tawernami), przejazd do hotelu
w Kissamos (1 godz.).
- dzień: Plaże w Paleochorze, Elafonisi i Falasarnie.
- dzień: Wąwóz Samaria z Agia Roumeli i rejsem do Chory
Sfakion
- dzień: Okolice Iraklionu (Fodele, Agia Pelagia, góra
Juchtas, Anogia)
- dzień: Całodzienna wspinaczka na najwyższy szczyt Krety,
Psiloritis
- dzień: Leniuchowanie na plaży w Kissamos
- dzień: wcześnie rano przejazd do Chanii, wylot z Krety
Podróż
 |
Sygnaturka kościółka na szczycie Juchtas |
Dzięki tanim połączeniom lotniczym Katowice – Chania Kreta
stała się celem łatwo osiągalnym. (Ryanair lata też z innych miast polskich,
m.in. z Wrocławia). Nasz lot kosztował 550 zł/os. w obie strony. Wyruszyliśmy
10 października w samo południe przy pięknej bezchmurnej pogodzie. Oglądanie
całej trasy z lotu ptaka było niezwykłą frajdą. Rozpoznaliśmy górę Żar, Fatrę
słowacką, Wag, Dunaj, Budapeszt, Balaton, Wielką Nizinę, Belgrad, góry
Bałkanów, wreszcie Saloniki, deltę Axiosu, masyw Olimpu, Ossy, riwierę tesalską
z ukochanym Stomio, Evię, Parnas, Ateny z Pireusem, kanał Koryncki, góry
Peloponezu, wyspy Argosarońskie (m.in. Hydrę i Poros), Kithirę i Antikithirę. O
15:45 wylądowaliśmy na lotnisku Daskalogianis obok Chanii.
Półwysep Akrotiri

Wyjście z samolotu było krokiem w gorące późne lato. Na
lotnisku czekało już na nas autko, zamówione uprzednio przez Internet w
rekordowej cenie 16 €/dobę. Błyskawicznie zrzuciliśmy bagaże (a głównie buty
górskie, które trzeba było wieźć na nogach z powodu ograniczeń bagażowych) i
udaliśmy się na przejażdżkę wokół półwyspu Akrotiri (po którego wschodniej
stronie znajduje się lotnisko, a 13 km dalej na północ – port w zat. Souda).Ten
kawałeczek Krety jakoś tak pozostawał na marginesie naszych eksploracji,
tymczasem od dawna ciekawiły mnie jego zabytkowe monastyry (z ich powodu nosi
nazwę Mały Atos), wioski i plaże.
Nie mówiąc o bazach wojennych i cmentarzu
aliantów nad zat. Souda. Akrotiri ma kształt zbliżony do głowy w hełmie,
którego górę tworzą skaliste wzniesienia o wysokości dochodzącej 528 m.
Krajobrazy to jakby Kreta w pigułce: poszarpane skały, nadmorskie klify, plaże,
gaje oliwne, senne wioseczki.
Na wstępie odwiedziliśmy dwa monastyry: Agia Triada parę
kilometrów od lotniska i Gouvernetou oddzielony od reszty półwyspu pasmem
skalistych wzgórz.
 |
Agia Triada - jeden z monastyrów obronnych Krety |
Ten drugi, otoczony murem z cichym rajskim ogrodem wewnątrz,
to miejsce zapuszczone jednak o magicznej aurze. Byliśmy świadkiem spotkania
przed furtą (zamkniętego) monastyru, kiedy to do bramy zakołatał stareńki
zakonnik z długą siwą brodą, po czym wrota się uchyliły i stanął w nich mnich w
małej szpiczastej czapeczce. Przez mgnienie mogłam zobaczyć dziedziniec z ozdobną kamienną fasadą
katholikonu zbudowaną w majestatycznym
stylu weneckiego renesansu. Dwaj mężowie uścisnęli się na powitanie i znikli za
drewnianymi wrotami.
 |
Zamknięta furta Moni Gouvernetou |
Przez furtkę w ogrodzeniu (otwartą nawet wtedy, kiedy
klasztor jest zamknięty dla zwiedzających) przeszliśmy na północną stronę
zabudowań, gdzie zaczyna się wąwóz schodzący do morza. W jego ścianie kryje się
grota Arkudospilio, zwana tak od wielkiego stalagmitu w kształcie tytułowego
niedźwiedzia. W głębokiej starożytności czczono tu ponoć Artemidę, której
symbolem był niedźwiedź.
Spod klasztoru odjeżdżamy na przeciwny, północno-zachodni
cypel Akrotiri, oddzielony skalnym masywem, do malutkiego, rozkwitającego
kurortu Stavros. Obok piaszczystej plaży w zatoczce, oddzielonej mierzeją od
pełnego morza, natrafiliśmy na stadko tawern. Naszą uwagę przyciągnęły stoliki
przed odrestaurowanym wiatrakiem – piękne miejsce na romantyczną kolację o
zachodzie słońca.
 |
Smażone krewetki w tawernie Almiriki |
Wybór okazał się trafny: smażone krewetki dorodne i
wyśmienite, szaszłyki soczyste. Na deser zostaliśmy poczęstowani chałwą
simigdalon – deserem, którego nie
znoszę. Tutaj, tknięta przeczuciem, skosztowałam i doznałam olśnienia: była to
najlepsza wersja ze wszystkich, których próbowałam w Grecji od 18 lat...
Do
rachunku właściciele dodali śliczną karafkę
tsikoudii
– mocnej wódki z winogron – i tak oto zostaliśmy oficjalnie przywitani przez
Kretę.
 |
Tsikoudia: kreteńska nazwa wódki winogronowej |
O zachodzie słońca pojechaliśmy wzdłuż zachodnich wybrzeży
Akrotiri do Chanii, na krótkie zakupy spożywcze, po czym, nie zwlekając,
pomknęliśmy do ukochanego Kissamos.
Kissamos
Kissamos Kastelli jest ostatnim miasteczkiem w
północno-zachodnim narożniku Krety. Pierwszy raz odwiedziłam je w dość
dramatycznych okolicznościach przed kilkoma laty (przyjechałam spóźnionym
autobusem, którego kierowca zorganizował mi błyskawiczną podróż do portu, a
taksówkarz zatrzymał prom do Githionu, aby na mnie poczekał, bo następny był
dopiero za 4 dni...). Kolejnym razem przywiódł nas tutaj Geniusz Podróży, który
zapoznał nas z Soulą i jej hotelikiem. Wtedy to, wraz z mężem i synem,
spędziliśmy w Kissamos sielankowe dni wczesnego lata, połączone z odkrywaniem
zachodniej Krety. Później była Wielkanoc 2012 roku z magicznym Wielkim
Piątkiem. Tego dnia w kościele parafialnym sypano kwiaty na
epitafios, archimandryta z Atosu wygłosił porażające
kazanie o gwiazdach i bożej miłości, a na głównej ulicy częstowano
tsikoudią,
rakomeli i miodem podczas dorocznego jarmarku. Wraz z Soulą i jej
rodziną biesiadowaliśmy wesoło w kuchni, piekąc w międzyczasie wielkanocne
ciasteczka. Kąpiel w chłodnym morzu rozgrzewała jak ogień, a cała wyspa tonęła
w oceanie kwiecia.
 |
Andrzej z Soulą - dobrą wróżką z hotelu Mandy |
I oto znowu jesteśmy w Kissamos. Jest ciepły wieczór,
wracają zapachy i wspomnienia. Soula wita nas serdecznie jak zwykle, promienna
i ciekawa nowin. Dostajemy śliczny mały apartamencik na pierwszym piętrze,
idziemy spać, a spokojny sen zakłócają nam sztormowe fale, rozbijające się o
nabrzeże pod naszym balkonem.
Następnego dnia wstaję o wschodzie słońca (nie jest to zbyt
trudne, bo wschodzi ono o 7:30), wychodzę na balkon i chłonę widok na morze
ograniczone skalistym półwyspem Rodopou po prawej i Gramvousa po lewej stronie.
Zastanawiam się, na czym polega czar Kissamos i dochodzę do wniosku, że jest to
miejsce dalekie od zadeptania przez masowy turyzm, do tego naznaczone silnym
kolorytem lokalnym. Nie wygląda jak kurort, ludzie żyją tu po swojemu i nie
zostali zepsuci przez komercję, nieodłącznie towarzyszącą niekontrolowanemu
rozwojowi przemysłu turystycznego. Dzieciaki chodzą grupkami do szkoły,
mężczyźni wyjeżdżają na okoliczne pola swoimi rolniczymi pikapami, kobiety
krzątają się w malutkich ogródkach i na tarasach domów. Po dwu dniach znamy się
ze wszystkimi sklepikarzami.
Plaże zachodniej Krety
 |
Nie pacyficzna laguna tylko plaża Elafonissi |
 |
Elafonissi |
Jest sobota. Mieliśmy jechać do wąwozu Samaria, jednak nie
daliśmy rady zwlec się z pościeli
wczesnym rankiem. Zmieniamy więc plany i jedziemy na wycieczkę na różne piękne
plaże w okolicy bliższej i dalszej. Pierwszym celem jest Paleochora – osada na
południowym wybrzeżu Sfakii. Miasteczko z sympatycznym, usianym knajpkami i
sklepikami deptakiem pośrodku, leży na cyplu rozdzielającym dwie plaże. Ta po
lewej (wschodniej) stronie, którą wybieram instynktownie, jest kameralna, słabo
zagospodarowana i usiana białymi otoczakami różnej wielkości, które potęgują
jeszcze krystaliczny lazur odcienia wody. Przy plaży stoi kilka tawern i
kameralnych pensjonatów. Po zachodniej stronie Paleochory ciągnie się szeroka
plaża, o rudym pylistym piasku, takim, jakiego najbardziej nie lubię. Jest tam
pełno leżaków i parasoli, choć zdarzają się i dzikie zakamarki. Wokół tej plaży
skupiają się bary i w ogóle cały zgiełk.
 |
Paleochora - kamienista plaża po wschodniej stronie |
 |
Jak wyżej |
 |
Jak wyżej |
 |
Paleochora - piaszczysta plaża po stronie zachodniej |
Pływamy, wygrzewamy się na ciepłych kamykach a po południu
szukamy czegoś do zjedzenia. Andrzej dostaje pyszną
giropitę z
souflakiem a
ja odkrywam restaurację wegetariańską, w której podają rozmaite rarytasy w
rodzaju nadziewanych kwiatów cukinii czy sałatki z buraków i awokado. Kolejnym celem jest Elafonissi – pacyficzna laguna o białym i różowym piasku, położona na dzikim, prawie bezludnym południowo-zachodnim koniuszku Krety.
 |
Elafonissi I |
 |
Elafonissi II |
 |
Biały i różowy piasek na Elafonissi |
 |
Białe wydmy i wzorowo chroniona przyroda wokół plaży Elafonissi |
Jedziemy tam najpierw malowniczymi wąskimi drogami przez gaje
oliwne, pomarańczowe i zapyziałe wioseczki, a następnie nową szeroką szosą
przez wąwóz Kakodikianos. Na parkingu przy plaży stoją setki aut a nawet
autobusy. Sama plaża zaskakuje bogactwem przyrody (różne gatunki roślin
ogrodzono płotkami i opisano), doskonałą organizacją, ekologicznymi
rozwiązaniami i... czystością. Od czasu, gdy odwiedziliśmy Elafonissi przed
kilkoma laty, pojawiły się sklepiki z artykułami plażowymi, parę placówek
gastronomicznych i więcej leżaków. Dalej jednak większa część plaży pozostaje
wolna, podobnie jak śliczne połacie aksamitnego białego piasku na wysepce
Elafonissi (na którą można dojść brodząc po płytkich wodach laguny). Cóż,
Elafonissi urzeka kolorami: białym i różowym piaskiem oraz niezliczonymi
odcieniami błękitu i turkusu, którymi mieni się morze. Spędzamy tam trochę
czasu, po czym udajemy się w dalszą drogę.
 |
Widok z drogi pomiędzy Stomio a Keramoti |
 |
Nadmorska równina na południe od Falassarny - zagłębie foliaków, jedno z wielu na wyspie |
Dzięki naszej doskonałej mapie niemieckiego wydawnictwa
Kompass udaje nam się znaleźć skrót wzdłuż zachodniego wybrzeża wyspy. Zamiast
cofać się do Kefali, jedziemy wąziutkimi traktami przez Stomio, Livadię i
Keramoti. Droga pnie się po stromym zboczu wysokości ok. 600 m, oferując
oszałamiające widoki na dzikie wybrzeża. Mijamy kilka wiosek,
charakterystycznie dla Krety wklejonych w urwiste zbocza poniżej poziomu drogi
(w ten sposób przejezdny wcale nie widzi zabudowań).
 |
Słynny rudozłoty piasek w Falassarnie |
 |
jak wyżej |
 |
Falassarna: Megali Paralia (Wielka Plaża) |
Tuż za Platanos zjeżdżamy
znowu w dół, na wybrzeże. Zielona równina w tym miejscu srebrzy się od
foliaków. Nieco na północ rozciąga się ogromna plaża Falasarna, oznakowana po
prostu jako
Megali Paralia (Wielka
Plaża). Hektary rudego sypkiego piasku ciągną się jak okiem sięgnąć. Aż dziw,
że miejsce to wciąż pozostaje tak słabo zagospodarowane. Jedyne wytłumaczenie
to chyba to, że mieszkańcy bardziej zajmują się tutaj żyzną ziemią niż
inwestowaniem w turystykę. Choć pewno i na to przyjdzie czas. Na razie w bezpośrednim
sąsiedztwie plaży prawie wcale nie ma pokoi ani hoteli (są za to pola i
ogrody); pojedyncze budynki zaczynają wyrastać na zboczu ponad Falasarną.
Na plaży Falasarna oglądamy zachód słońca (jesteśmy w końcu
na zachodnim wybrzeżu wyspy). Po zakończonym spektaklu wracamy do nieodległego
(ok. 13 km) Kissamos.
Wreszcie: Samaria!
Wycieczkę do Wąwozu należy odbyć środkami komunikacji
publicznej z tej prostej przyczyny, że wejście jest znacznie oddalone od
wyjścia, nie ma jak wrócić po samochód. Z Chanii (oraz z Retymnonu i Iraklionu
– z przesiadką we Vrisses) jadą rano dwa autobusy KTEL do Omalos przy wejściu
do Samarii (7:45 i 8:45; 6,9€). U wylotu Wąwozu, na przystani w Agia Roumeli,
czekają dwa promy, które o 17:30 zabierają tłum turystów do Paleochory na
zachodzie lub Chory Sfakion na wschodzie. My wybieramy drugą opcję; krótszą i
tańszą (7,6€) podróż powrotną do Chanii.
Wyjeżdżamy z Kissamos o 7.05. Przed ósmą jesteśmy w Chanii,
zostawiamy auto nieopodal dworca KTEL (na szczęście jest niedzielny poranek; w
tygodniu nie byłoby tak łatwo znaleźć miejsce przy ulicy...). Mamy jeszcze
sporo czasu do odjazdu autobusu, idziemy więc na spacer po uroczej starówce, aż
do starego portu. W uliczkach panuje odświętna cisza, z katedry Marii Panny
dobiega nas zapach kadzideł i mistyczne śpiewy porannej liturgii. Weneckie
nabrzeże wypełnione jest różowym światłem poranka; właściciele tawern powoli
rozwijają markizy i myją marmurowe trotuary. Po zjedzeniu niezawodnej
spanakopity wracamy na dworzec. Po chwili wyjeżdżamy z miasta nowiutkim
komfortowym autokarem. Do Omalos jest zaledwie 36 km, jednak karkołomne
serpentyny przez Góry Białe wydłużają podróż do trzech kwadransów. Przejeżdżamy
przez gaje pomarańczowe i ukwiecone wioski, z których najładniejsza, Lakki,
tkwi na stromym grzbiecie górskim przy drodze.
 |
Ksiloskala - "drewniane schody" zbiegają kilkaset metrów po ścianie Samarii |
 |
... i trudno tam o samotność |
Na razie brak spektakularnych widoków, nie licząc
wyniosłych, skalistych wierzchołków Psari (1817m) i Mavri (1883m),
prześwitujących spomiędzy drzew. Po około 3 godzinach wędrówki docieramy do
dawnej, opuszczonej osady Samaria, która dała nazwę wąwozowi. Nie ma w niej
żywego ducha, nie licząc tabunów głośnych turystów z Niemiec i Francji oraz dwu
samic koziorożca kreteńskiego z młodymi, krążących wśród ludzi w nadziei
poczęstunku (którego zabraniają liczne tablice). W osadzie jest kilka wodopojów
i liczne ławki, na których można odpocząć przed dalszą wędrówką. Ja postanawiam
zmienić obuwie z traperów na sandały na grubej podeszwie, bo buty dokuczają mi
bardziej niż kilometry pokonywane po kamieniach. W okolicach łupkowej tablicy
na 8. kilometrze zaczynają się tzw. spektakularne widoki: wyniosłe pionowe
ściany kanionu popękane w tak niezwykły sposób, że trudno to opisać słowami (na
szczęście mamy zdjęcia).
 |
Samaria: wreszcie ten Wąwóz! |
 |
jak wyżej |
 |
jak wyżej |
 |
To już dziesiąty kilometr wędrówki przez Wąwóz. Czujemy nogi. |
 |
Samaria: festiwal skał |
 |
Samaria: festiwal skał II |
 |
Słynne Sideroportes (Żelazne Wrota) - z widokiem na wąż, którym płynie woda przez wąwóz |
 |
jak wyżej |
 |
Samaria: festiwal skał III |
 |
Samaria: festiwal skał IV |
 |
Samaria: festiwal skał V |
 |
Samaria: festiwal skał VI |
 |
Samaria: festiwal skał VII |
 |
Samaria: festiwal skał VIII |
 |
Samaria: festiwal skał IX |
 |
Samaria: festiwal skał X |
 |
Jak ta sosna rośnie w tej skale? |
 |
Samaria i ja |
 |
Samaria: festiwal skał XI |
W tej części wąwozu znajdują się osławione
Sideroportes („Żelazne Wrota”), czyli miejsce, gdzie obie ściany wąwozu
(liczące na oko co najmniej 500 m w górę) zbliżają się do siebie na odległość
3,5 m.
Około 16:00 mijamy dolny punkt kontrolny, przy którym są dwie kafejki.
Przysiadamy na świeży sok pomarańczowy (2,5€), jednak odpoczynek zakłócają nam
znani już z wąwozu turyści niemieccy. Tu trzeba dodać, że w sezonie trasę tę
przemierza dziennie do 2 tys. osób. My mieliśmy trochę więcej szczęścia, bo
tego dnia przyjechało tylko kilkanaście autokarów :(.
 |
Kafejka przy wyjściu z Wąwozu - tu się pije świeży sok z pomarańczy |
 |
Samaria: Kapliczka? Schron pasterzy? |
 |
Agia Roumeli: kamienny stary most ponad wyschniętą rzeką |
Od punktu kontrolnego do wybrzeża trzeba iść jeszcze ok. 3
km po betonowej drodze. Na niecierpliwych czeka busik, który za 1,5€ zawozi na
nabrzeże Agia Roumeli. My idziemy pieszo, oglądając po drodze zabytkowe mosty,
zamek na skale, kościółki. Wychodzimy wprost na plażę z białych otoczaków i od
razu zrzucamy ubrania i zanurzamy umęczone ciała w kryształowym morzu. Promy czekają już na przystani; w stosownym
momencie kupujemy bilety (11€) w budce przy równoległej do nabrzeża ulicy w
głębi zabudowań.
 |
Agia Roumeli: Kastro ponad wioską |
 |
Agia Roumeli, w dali piaszczysto-żwirowa plaża |
 |
Agia Roumeli: niesamowicie przejrzyste morze |
 |
Wioska Agia Roumeli widziana z odpływającego statku |
Agia Roumeli z bliska
okazuje się sympatyczną miejscowością o kilku uliczkach otoczonych tawernami i
budkami gastronomicznymi. Wszędzie oferują świeże ryby w konkurencyjnej cenie
9€ za porcję. Po przeciwnej (zachodniej) stronie przystani rozciąga się druga,
tym razem piaszczysta plaża. O 17:50 odpływamy w kierunku Chory Sfakion. Czeka
nas godzinny rejs w złocistych promieniach zachodzącego słońca, które
oświetlają surowe wybrzeża Sfakii. Z
pokładu widzimy schodzące do morza urwiska, pęknięcia wąwozów, bezludne plaże i
parę osad, w tym odizolowane od świata, dostępne tylko łodzią, urocze Loutro.
 |
Wąwóz Samaria od strony morza |
 |
Samotna kapliczka na dzikich wybrzeżach Sfakii |
 |
Samaria nie jest jedynym wąwozem Gór Białych... Wąwóz Aradena widziany z morza |
 |
Loutro dostępne jedynie od strony morza - idealne miejsce na spokojne wakacje |
Przed 19. dopływamy do celu – wspominamy wiosenną Chorę Sfakion sprzed paru
lat, kiedy tonęła w żółtym kwieciu, w którym robiliśmy sobie zdjęcia...
 |
Chora Sfakion w blasku zachodzącego słońca |
Wsiadamy w autobus do Chanii. W niecałe dwie godziny docieramy do celu. Jest
ciepły wieczór, a ślicznie oświetlone uliczki Chanii zachęcają do spaceru. Na
zakończenie wchodzimy do cukierni na bajeczne
trigones - trójkątne ciastka nadziewane kremem waniliowym. Późnym
wieczorem wracamy do Kissamos. Nie podejrzewam, z jakimi zakwasami powitam
następny dzień...
Kolejny dzień wstaje różowym porankiem. W nocy morze
uspokoiło się na tyle, że można było spać przy otwartym oknie (pierwszy raz od
przyjazdu). W związku z tak dogodnymi okolicznościami przyrody (oraz
wspomnianymi wcześniej zakwasami, które nie pozwalają mi zejść po schodach :(()
postanawiamy spędzić ten dzień na plaży. Bardzo lubię plażę w Kissamos (tę
żwirową przy promenadzie, nie tę piaszczystą przy hotelach), bo na brzegu ma
gładkie kamyki różnego kalibru (zdarzają się też wysepki piasku), za to dno w
morzu – piaszczyste. Woda jest przyjemnie ciepła, szacujemy, że ma jakieś 28
stopni. Po każdej kąpieli kładę się wprost na rozgrzanych słońcem kamykach i
chłonę energię: ziemi i słońca. Tego dnia mamy prawdziwe wakacje – cieszymy się
swoim towarzystwem i pichcimy razem nasze ulubione wakacyjne danie w postaci
fasolki szparagowej, ziemniaczków i jajka sadzonego. Wieczorem idziemy wcześnie
spać, bo nazajutrz wyruszamy na wyprawę.
Cel: Psiloritis
Wstajemy o 6 rano, jemy śniadanko, wsiadamy do naszego
czerwonego autka i wyruszamy. Plan jest następujący: udamy się w okolice
Iraklionu, gdzie odwiedzimy Fodele i Agia Pelagia, potem wyjedziemy na górę
Juchtas, potem do Anogii, gdzie zatrzymamy się na nocleg przed jutrzejszym
wejściem na najwyższy szczyt Krety – Psiloritis.
Jedziemy główną drogą wzdłuż północnego wybrzeża, mijając
port w zat. Souda, wioski Vamos i zjazd w kierunku jeziora Kournas.
 |
Szmaragdowe wody jeziora Kournas - jedynego naturalnego akwenu słodkowodnego Krety |
 |
Po jez. Kournas mozna popływać rowerkiem wodnym w kształcie "garbiego' |
Wszystkie
te miejsca znamy z poprzednich wizyt na Krecie – zwłaszcza śliczne jezioro, po
którym pływają dorodne gęsi, a w świetnych tawernach na brzegu można skosztować
znakomicie przyrządzonych
sfakiani pita
– smażonych pierożków z serem i miodem. Po godzinie jazdy z Kissamos wjeżdżamy
do Georgioupoli – bezpretensjonalnego rozkwitającego kurortu – za którym
ciągnie się wzdłuż drogi kilka kilometrów dzikich piaszczystych plaż. Po chwili
mijamy Rethymno – jedno z najładniejszych miast Krety, łączące walory
zabytkowej miejscowości z kurortem otoczonym piaszczystymi plażami. A propos
kurortów, w tej części wyspy jest kilka sympatycznych miejsc, m.in. Skeleta
(przycupnięta pod klifem) czy Bali (w malowniczej zatoczce otoczonej
amfiteatrem skał).
Za niecałe dwie godziny od wyjazdu jesteśmy w Fodele.
Wioska, rozreklamowana jako miejsce narodzin Domenikosa Theotokopoulosa,
znanego lepiej jako El Greco, stała się atrakcją turystyczną, do której
zawijają autokary z TUI i podobnych biur podróży.
 |
Bizantyjski kościółek Marii Panny w Fodele |
Ciekawi turyści wędrują przez
nieco zapyziałą i wioseczkę, w której nie ma nic oprócz paru sklepików z
pamiątkami, no i oczywiście Muzeum. Można pod nie podjechać samochodem, my
zostawiliśmy auto na parkingu na skraju zabudowań i teraz wędrujemy drogą wśród
gajów pomarańczowych i ogrodów. Bogactwo wegetacji jest uderzające – wokół
wszystko albo kwitnie, albo owocuje. Z daleka zauważamy piękny proporcjonalny
kościółek bizantyjski Marii Panny stojący nieopodal muzeum El Greco. Samo
muzeum jest zespołem kamiennych budyneczków w uroczym ogrodzie,
zrekonstruowanych jakoby na gruzach posiadłości Theotokopoulosów. Ekspozycja
ogranicza się do kilkunastu podświetlanych, średniej jakości reprodukcji
najsłynniejszych obrazów Mistrza (stworzył ich około 115) wraz z cennymi
informacjami, w którym muzeum znajdują się oryginały oraz do gablotek z
wycinkami prasowymi (tylko po grecku) na temat powstania muzeum (można tam
wyśledzić zdjęcia kilku potomków rodu Theotokopoulos). Przy muzeum działa
kafejka z kilkoma stolikami na dziedzińcu. Myślę, że wypicie tam kawy w cieniu
morw i granatów, przy wtórze ciszy, cykad czy śpiewu ptaków, jest największym
doznaniem, które można zapamiętać z tego miejsca.
 |
Przed muzeum ElGreca |
Po wizycie w muzeum zjeżdżamy nad morze, do Paralia Fodele.
Kolejny rozkwitający kurort ma pastelową, nowoczesną zabudowę na zboczu, która
z bliska okazuje się wielkim resortem z parkiem wodnej rozrywki (znacznie
mniejszym niż te obok Chanii czy Iraklionu). Plaża piaszczysta (z pylistego
piasku, jakiego nie lubię), dość szeroka, przy niej parę tawern. Całość nie
rzuca na kolana, a tym bardziej nie zachęca do dłuższego pobytu.
 |
Paralia Fodele. U góry po lewej widoczne zjeżdżalnie wodne parku rozrywki. |
Odjeżdżamy
więc dalej na wschód i w południe lądujemy w naszej ulubionej miejscowości
wypoczynkowej okolic Iraklionu – Agia Pelagia. Mamy tam ulubiony hotelik
Sirena, świetnie zlokalizowany, nie drogi i ogólnie uroczy. Zwykle okupowały go
biura z różnych krajów zachodnich. W tym roku zastąpił je Mouzenidis – znany w
całej Grecji operator obsługujący Rosjan. Cóż... Na wszelki wypadek
obejrzeliśmy jeszcze kilka okolicznych małych trzygwiazdkowców, tak na następny
raz. Wobec narastającego upału (mimo połowy października) udajemy się na plażę.
 |
Plaża w Agia Pelagia |


Agia Pelagia leży w zatoczce u stóp stromego zbocza i ma dość wąską plażę,
której niewielkie gabaryty rekompensuje niewiarygodnie kryształowe morze. Sama
plaża jest po części pokryta grubym rudawym piaskiem a po części białym
żwirkiem o kubaturze kaszy pęczak. Na takim żwirku uwielbiam wygrzewać się po
morskiej kąpieli, bo jest ciepły, a nie klei się do ciała tak, jak piasek. Po
kilku kąpielach zasypiamy błogo na plaży.
 |
...i jeszcze raz plaża w Agia Pelagia |
 |
Widok z restauracji Oregano |
A później udajemy się na pyszny,
świetnie podany obiad do restauracji (tak tak, jest wyraźnie napisane:
estiatorio) Oregano.
 |
To się nazywa profesjonalna obsługa |
 |
w roli głównej: Tsipoura |
Z Agia Pelagia na szczyt góry Juchtas dostajemy się w
niespełna półtorej godziny. Trasa prowadzi najpierw obwodnicą Iraklionu, z
której zjeżdżamy w kierunku Knossos i Archanes. Przejeżdżamy obok terenu
wykopaliskowego Knossos, gdzie sir Arthur Evans wymyślił rekonstrukcję
(częściową) minojskiego pałacu sprzed 4 tysięcy lat. Trzeba przyznać, że
Minojczycy świetnie zlokalizowali swoją domniemaną stolicę: na pagórku w
zielonej dolinie osłoniętej wzgórzami i oddalonej bezpiecznie od morza (dziś 8
km, wtedy zapewne było inaczej). Greckim
zwyczajem osada miała swój port – dzisiejszy Iraklion.
Góra Juchtas
 |
Tak Grecy piszą nazwę Juchtas |
Mijamy kilka zadbanych,
bogatych wiosek rolniczych i widzimy masyw góry Juchtas, tylko nie możemy
znaleźć drogi wjazdowej na szczyt. Pytam brodatego pasterza, który zakrzywionym kijem pasterskim spędza owce z
drogi. W zmiękczonym dialekcie kreteńskim tłumaczy, że trzeba pojechać główną
drogą ze dwa kilometry za wioskę, bo wjazd znajduje się po południowej stronie
góry. Tak też jest: Po prawej stronie drogi zauważam drogowskaz: Giouchtas 5.
 |
Jedna z absyd kościółka Chrystusa Króla |
Po dobrych szutrowych serpentynach wśród lasu wjeżdżamy pod szczyt (811 m
n.p.m.). Na południowym wierzchołku stoi oświetlony krzyż i kościółek Chrystusa
Króla, na północnym las przekaźników.
Gdzieś w ich cieniu, niedostępna za
ogrodzeniem, tkwi grota Anemospilia – mroczna tajemnica Minojczyków – którzy
najwyraźniej składali w niej ofiary z ludzi. Archeolodzy znaleźli w niej
szkielety, nóż i kamień do składania ofiar. Przy kamiennej ścieżce z parkingu
do sanktuarium minojskiego urządzono mini ogród botaniczny w postaci tabliczek
opisujących (bardzo różnorodną) florę masywu. Warto dodać, że na górze Juchtas
rośnie kilkanaście gatunków leczniczych ziół, z czystkiem i
oregano dictamnus na czele. Nie trzeba
dodawać, że ze szczytu rozpościerają się szerokie widoki na Iraklin, równinę
Mesaria, okoliczne zielone doliny i masyw Psiloritis (Ida).
 |
Wymowne wotum spod ikony |
 |
Cudowne ikony poznaje się po zawieszonych wotach od wiernych |
Zaczyna zapadać zmierzch, kiedy krętą drogą przez Tilissos
jedziemy do Anogii. Serpentyny zdają się nie mieć końca. Wreszcie wjeżdżamy do
wioski owianej sławą kreteńskich partyzantów wszystkich epok i kreteńskich
lirników. Tuż przy wjeździe wita nas pomnik Nikosa Ksilourisa –
najsłynniejszego barda Krety, który urodził się w Anogii, wygrał w San Remo, obalił
juntę czarnych pułkowników, nagrał kilkanaście płyt z muzyką kreteńską i zmarł
przedwcześnie na nowotwór mózgu. W egipskich ciemnościach wchodzimy do
pierwszej napotkanej tawerny, aby zapytać o pokój do wynajęcia. Dorodny wąsaty
Kreteńczyk o przenikliwych oczach (zauważamy, że wszyscy rodowici Kreteńczycy
są: a. co najmniej wąsaci, a najczęściej brodaci, b. dorodni, c. mają
szatańskie oczy z błyskiem namiętności, przy czym równie dobrze może to być
miłość jak nienawiść) wyciąga komórkę i rozmawia z jakąś panią. Po chwili
rozpromieniony kieruje nas do hoteliku Aristea, gdzie będzie czekać na nas
starsza pani w czerni. „Jest trochę surowa, ale to złote serce” – rzuca na
pożegnanie nasz rozmówca.
Aristea
Pani Aristea, maleńka energiczna staruszka, prawie siłą
wciąga nas do swojego hotelu. Tłumaczymy, że poszukujemy taniego pokoju z
aneksem kuchennym, a ona na to, że z aneksem to ona ma po 60, no, po 50 €.
Mówię, że nasz budżet absolutnie nie przewiduje takiej kwoty, więc może wobec
tego poszukamy dalej. Na to babcia proponuje 30€. Dalej za dużo, ale
przystajemy. Nie wiemy, za co zapłaciliśmy, bo kiedy przyglądamy się bliżej
naszemu pokoikowi z kuchnią i kominkiem, okazuje się, że jest to
dwukondygnacyjny apartament z dwiema łazienkami, przytulną sypialnią i dwoma
tarasami widokowymi. Pukamy do drzwi, za którymi znikła Aristea, aby zapłacić
za nocleg, bo nazajutrz mamy w planie wcześnie wyjechać w góry.
 |
Pani Aristea |
Babcia staje w
drzwiach, zaprasza nas do przestronnej kuchni obwieszonej fotografiami
rodzinnymi. Sadza przy stole, wyjmuje butelkę tsikoudii, orzechy i rodzynki z
własnego ogrodu. Po chwili do kuchni wchodzi jakiś mężczyzna. Okazuje się, że
też jest turystą, który przyjechał z Izraela i zwiedza wyspę w towarzystwie żony.
Siadamy, zaczynamy wszyscy rozmawiać popijając trunek. Pytam Aristeę, czy
pamięta spalenie Anogii przez Niemców w 1944 r. Odpowiada, że oczywiście. Była
wtedy czteroletnią dziewczynką. Z wioski wszyscy mężczyźni poszli w góry, do
partyzantki. Na miejscu pozostały kobiet i dzieci. Któregoś dnia do wioski
wpadli hitlerowcy, zapędzili je do szkoły i mieli zamiar podpalić. Partyzanci
zagrozili im, że wszystkich wymordują, jeśli odważą się to zrobić. Wobec tego
Niemcy wygnali kobiety i dzieci do gajów oliwnych poniżej wsi i podpalili
zabudowania wraz z całym dobytkiem. „Wyszliśmy z domu w tym, co mieliśmy na
sobie – wspomina Aristea – a potem nie mieliśmy już niczego. Marzliśmy.
Przeżyliśmy zimę w Iraklionie, a potem powoli odbudowaliśmy wioskę.” Aristea
nosi się na czarno. Jest wdową od 23 lat. „Mąż był dobrym człowiekiem. Mamy
troje dzieci. Dwie córki żyją i pracują w Iraklionie, syn jest tutaj ze mną,
dogląda naszego stada owiec. Na co zmarł mąż? – oczywiście na raka płuc.
Wszyscy tutaj kopcą jak lokomotywy, a potem umierają młodo” – kwituje Aristea.
Jadąc do hotelu z centrum wsi zauważamy kafenijon, w którym siedzą miejscowi
mężczyźni. Wszyscy z brodami i wszyscy w czerni. „To na znak żałoby po spaleniu
Anogii. W tym roku obchodzimy 70-lecie tamtych wydarzeń”. Czym się zajmujecie w
zimie, kiedy nie ma turystów? – pyta żona Izraelczyka – nie nudzicie się?
Nudzimy się? – dziwi się Aristea – zaraz zbiory kasztanów jadalnych, później
przez całą zimę zbieramy oliwki. A winogrona? Trzeba zebrać, ususzyć na rodzynki,
upędzić
tsikoudię... Mamy mnóstwo
pracy przez cały rok. I jedzenia pod dostatkiem. Wszystko domowe. Jajka,
jagnięcina, sery, jogurty, rodzynki, granaty, orzechy i wódkę. Tylko pieniędzy
coraz bardziej nam brakuje. Na haracz dla państwa. Ciągle podnoszą podatki.
 |
Miniaturowa kapliczka z ikoną na Psiloritisie |
Muszę zapytać jeszcze o lirników. Anogia słynie jako kolebka
talentów oraz z tego, że można posłuchać tu najlepszych
mantinades na całej wyspie. „Oj, to źle trafiliście. Teraz wszyscy
są w polu. Przy owcach, oliwkach, kasztanach. Co innego zimą. Wracają do domów,
wyciągają liry i zaczynają grać. Albo na weselach. Albo latem. Na wszystkich
panigiriach. Nie tylko w wiosce.
Wszędzie naokoło jest pełno kapliczek i monastyrów. Latem w święto patrona cała
wioska wspina się do takiej kapliczki, przynoszą jedzenie, trunki, liry.
Jedzenie kupuje rodzina, która postawiła kapliczkę. Ludzie biesiadują, lirnicy
grają na lirach i śpiewają
rizites.
Największe panigiri jest 16 sierpnia. Przyjedźcie, to zobaczycie.”
 |
W kuchni u Pani Aristei |
Nie pozostaje więc nic innego, jak nastawić radio na
częstotliwość 92,4. Z głośnika popłyną to ekstatyczne, wirujące dźwięki liry,
to znowu przeciągłe lub stłumione lub głębokie męskie wokale, wyśpiewujące
niezliczone zwrotki na temat namiętności, cierpienia i wolności. (Dzięki Netowi
można też zabrać do domu ducha Krety i tam go wypuścić. Słuchamy
Radio Rizites do upadłego.)
Kiedy buteleczka z tsikoudią pokazuje dno, grzecznie się
żegnamy. Na pożegnanie Andrzej robi mi pamiątkowe zdjęcie z Aristeą. „Idźcie
spać, dzieci, jutro musicie wstać o świcie, aby wyjść na wasz Psiloritis.
Pamiętajcie, z Anogii trzeba jechać jeszcze godzinę w góry. Potem cztery
godziny na szczyt i trzy godziny z powrotem. A wcześnie robi się ciemno. Kali nichta!”
Wyprawa na najwyższy szczyt Krety
Nazajutrz wstaję przed wschodem słońca.Wychodzę na taras, a
przed moimi oczyma ukazuje się wspaniała panorama zamglonych gór, nad którymi
delikatnie rysuje się różowa jutrzenka. Po chwili wschodzi słońce. Z drzewka
przy drzwiach zrywam jeden pęknięty owoc granatu i rozkoszuję się
słodko-cierpkim smakiem soczystych pestek. Cisza, wilgotny zapach jesieni,
uśpiona wioska. Przez głowę przemyka mi myśl o raju.
 |
Widok z tarasu hotelu Aristea w Anogii (o wschodzie słońca) |
Tak więc, z perspektywy półgodzinnego zakręcenia wśród tych
szlaków wiemy już, że z parkingu należy iść za tabliczkami Ideon Andron i
Analipsi. Pierwsza oznacza jaskinię Ida, oddaloną o ok. 650 m, druga – kamienną
kaplicę p.w. Analipsi, położoną na polance 250 m od parkingu. Przy kapliczce
szlak rozwidla się: w prawo do jaskini, w lewo na Psiloritis (Timiou Stavrou).
Po kilku krokach wygodną bitą drogą szlak schodzi na stromą ścianę masywu po
zachodniej stronie płaskowyżu Nida. Ścieżka, uczęszczana przez kozy, pnie się
wśród popękanych skał i głazów, bez odrobiny cienia. I tak będzie do końca.
Psiloritis jest przedziwnym, pozbawionym drzew masywem, który pokrywa kamienna
pustynia pokruszonych łupków wapiennych poprzetykanych kolczastymi kępami
frygany. Krótko mówiąc: księżycowy krajobraz.
 |
Masyw Ida - Psiloritis I |
 |
Masyw Ida - Psiloritis II |
 |
Masyw Ida - Psiloritis III |
 |
Masyw Ida - Psiloritis IV |
 |
Masyw Ida - Psiloritis V |
 |
Masyw Ida - Psiloritis VI |
 |
Masyw Ida - Psiloritis VII |
 |
Upierdliwy kamienny szlak oznakowany dwiema czerwonymi kropkami na kamieniach |
 |
Ikony w Timiou Stavrou na Szczycie |
Nie jest to wymarzona droga.
Idzie się ciężko, wciąż trzeba patrzyć pod nogi. Po pokonaniu stromej ścieżki
biegnącej dnem wąskiego wąwozu wychodzimy na pierwszą przełęcz (ok. 1 ½ godz.).
W swoim naiwnym przekonaniu mam nadzieję, że wyszliśmy co najmniej połowę drogi
na grań szczytową. Na przełęczy zostawiamy butelkę z wodą. Przy przestrzelonej
z broni palnej stalowej rurce, na której kiedyś było oznaczenie szlaku
spotykamy samotnego turystę, z którym konsultujemy trasę. Dalsza droga
trawersuje dość stromo zbocze z popękanych głazów, które usuwają się spod nóg.
Za nim grań, potem znowu strome popękane zbocze i następna grań. Szlak raz
wznosi się stromo w górę, raz trawersuje wąwozy. Po ok. 3 ½ godz. na szlaku
pojawia się kamienny schron. Siadamy na popas. Trzeba koniecznie założyć czapki
i wiatrówki, bo wieje lodowaty (tutaj?) wiatr od północy. Z pewnością jesteśmy
już z 2 tys. metrów npm. Kilkaset metrów od kamiennego schronu zauważamy po północnej stronie masywu parking na końcu asfaltowej drogi, z którego wspina się ścieżka do miejsca, w którym stoimy. Na podstawie mapy identyfikujemy to miejsce jako drogę z wioski Livadia. Obliczamy, że z tamtego miejsca jest bliżej na najwyższy szczyt co najmniej o dwie godziny uciążliwej wspinaczki. Gdybyśmy wcześniej wiedzieli o tej opcji...
Ostatni odcinek biegnie ścieżką ponad głębokim
osypiskiem, potem jeszcze jedno ostre podejście. Ostatnia prosta stromo
trawersuje szczyt. O 14:20 (po niespełna 5 godzinach wędrówki) stajemy przy
sygnaturce kościółka Timiou Stavrou.
 |
Pamiątkowe zdjęcie przy sygnaturce |
I pomyśleć, że Kreteńczycy wnoszą tu te
gary z jedzeniem, liry i ze wspina się tu cała wioska, kiedy 8 września (lub
9?) odbywają się tu jedne z owych słynnych panigiriów... Dla nas też jest
święto – wspólnym wejściem na Psiloritis upamiętniamy rocznicę ślubu. Samotny
turysta (niemiecki, jak się okazuje...) robi nam pamiątkowe zdjęcie. Na
szczycie wieje silny północny wiatr, jednak od południa przy ścianie kościółka
jest zacisznie i ciepło od słońca. Pod nogami mamy równinę Mesaria, góry Sfakii
i wyspę Gavdos. Kiedy przechodzimy na wietrzną stronę, widzimy po pierwsze...
studnię (chyba z deszczówką?) a po drugie całe północne wybrzeże środkowej
Krety z białą plamą Iraklionu. Podobno przy dobrej widoczności można stąd
zobaczyć Cyklady, dziś niestety nie. Niebo jest bezchmurne, ale wysoka temperatura
indukuje charakterystyczną mgiełkę, która psuje nam widoczność. Zostajemy na
szczycie przez całe 45 minut. Droga w dół okazuje się nie tak oczywista.
Ścieżka wśród kamiennej pustyni oznakowana jest tylko w górę... toteż udaje nam
się zboczyć ze szlaku. W konsekwencji obchodzimy od południa (zamiast od
północy) jeden ze szczytów masywu, co zabiera nam dodatkowo ok. pół godziny.
Dochodzi 17 kiedy z ulgą (dzięki znakomitej orientacji i zimnej krwi mojego
męża) odnajdujemy szlak. Trzeba śpieszyć się z zejściem, aby nie zastał nas
zmrok. Nie dość, że oznakowanie szlaku jest niewyraźne, to jeszcze ostatni
odcinek prowadzi karkołomną ścieżką trawersująca stromo zbocze nad płaskowyżem
Nida. Szczęście jednak nam sprzyja – w ostatnich blaskach zachodzącego słońca
wkraczamy na szeroki trakt, który zbiega ku kościółkowi Analipsi, ok. 300 m od
parkingu.
 |
Kościółek Analipsi przy początku szlaku |
Kiedy zrzucam przepocone ubranie i z ulgą zmieniam buty, nad
płaskowyżem Nidy rozbłyskują gwiazdy. W całkowitej ciemności i ciszy pakujemy
rzeczy i odjeżdżamy.
Za niecałą godzinę docieramy do Anogii, gdzie postanowiliśmy
zjeść kolację w tawernie u sympatycznego Kreteńczyka, który polecił nam hotel
Aristei. Tawerna Skalomata, której specjalnością jest baranina z rożna, ma
przestronne oldskulowe wnętrze, które mój małżonek określił mianem mordowni.
Centralne miejsce zajmuje masywny stalowy rożen, na którym kręci się płat
baraniny. Całości dogląda wąsaty starszy pan, jak się później okazuje senior
rodu.
Zamawiamy kotlet z rusztu dla Andrzeja i oczywiście baraninę dla mnie.
Mięso jest wyśmienite, abstrahując od nieco przestygniętych frytek (ale za to
ze świeżych ziemniaków). Na deser dostaję
tsikoudię
oczywiście, mąż jako kierowca musi zadowolić się talerzem dzikich drobnych
winogron. Całość jest nieco zgrubna, lecz autentyczna i pełna uroku. Po kolacji
zagaduję niewinnie Janisa, syna właściciela, o nagminnie podziurawione znaki
przy drogach w okolicy. Z szelmowskim błyskiem w oku mówi: „cóż, lubimy tu
sobie postrzelać...” Brzmi to rozbrajająco.
 |
Bardzo rasowi mężczyźni z Anogii |
Okazuje się, że w wiosce działają
liczne koła strzeleckie, a ludność przechowuje broń pozostałą po wszystkich
powstaniach na Krecie. Amunicję sami dorabiają do przedpotopowych strzelb.
Strzelają dla rozrywki, przy okazji wesel czy odpustów. Ich celne oko budzi
szacunek: w drodze na Psiloritis zauważamy stalową rurkę przestrzeloną idealnie
na wylot z czegoś, co pozostawiło centymetrowe dziury. Przed wyjściem pytam
siwego pana przy rożnie, co czuje, kiedy do jego tawerny przychodzą Niemcy (z
pewnością pamięta spalenie Anogii). „Słuchaj – mówi – podczas wojny zdarzają
się takie rzeczy. Teraz wszyscy Europejczycy są jednym narodem.” Ciekawa
jestem, czy Niemcy wypłacili wiosce odszkodowanie i za co mieszkańcy (głównie
pasterze owiec) odbudowali dość okazałe domy. Dzisiaj nie ma czasu na zadanie
tych pytań. Następnym razem. Około 21 opuszczamy Anogię. W niespełna 3 godziny
Andrzej dowozi nas do Kissamos. Tej nocy nie budzą nas nawet komary.
Pixida znaczy kompas
Dzisiaj nasz ostatni dzień na Krecie. Robimy sobie wakacje.
Pogoda plażowa, toteż okupujemy naszą plażę nieopodal hotelu. Pływamy,
wygrzewamy się na słońcu. Wieczorem wybieramy się na uroczystą rocznicową
kolację do pobliskiej restauracji Pixida. Bardzo sympatyczna hostessa, Chrisa,
nakrywa odświętnie nasz stół. Czytamy menu obszerne jak książka telefoniczna.
Tak bogatej oferty nie widzieliśmy dawno w żadnej restauracji.
Zamawiamy
smażone kabaczki i blanszowane dzikie zioła na przystawkę, do tego baraninę w
bakłażanach z glinianego garnka i baraninę duszoną z ziemniakami. W tak zwanym międzyczasie w restauracji
pojawia się jej właściciel – olbrzymi brodaty Kreteńczyk, Janis.


My jesteśmy
właśnie przy deserze, na który podano
milopitę
(delikatną, lekko słodką i subtelnie aromatyczną) w tak znakomitym wydaniu, że
pytam Janisa, kto ją przyrządził. Przedstawia nam Popi – panią, która tego dnia
pełni rolę szefa kuchni. Nie omieszkamy wyrazić uznania dla dzisiejszych
kreacji kulinarnych. Zaczynamy pogawędkę z właścicielem, który oczywiście
częstuje nas...
tsikoudią
(wyjaśniając, że
raki to wyraz
pochodzenia tureckiego, więc on woli
tsikoudię).
Pytam go o wina z Krety. Opowiada o swoich produktach pozyskiwanych ze starej
odmiany czerwonego szczepu, której nazwy nie zapamiętałam. Mówi, że ma wina
piętnasto i trzydziestoletnie, które leżakują w dębowych beczkach – tylko dla
przyjaciół. Po chwili Chrisa przynosi dla nas po lampce piętnastolatka. Smakuje
jak delikatne brandy. Janis pyta, czym wracamy do domu (niestety tani lot
uniemożliwia zabranie do domu jego płynnego podarku...). Podczas miłej
pogawędki rozmawiamy i o globalizmie, i o niewiarygodnie niskich cenach
pomarańczy w skupie (7€ za skrzynkę), i o reeksporcie greckiej oliwy przez
Włochów, i o tym, jak trudno jest sprostać dobrej kuchni wyzwaniom szybkich
czasów (np. proste ugotowanie świeżego makaronu zajmuje minimum 15 minut, więc
większość restauracji gotuje go na zapas i odgrzewa w mikrofali; jeśli ktoś nie
idzie na taki kompromis, ma szansę stracić klientów, którzy nie chcą tak długo
czekać...). Dowiadujemy się, że kupno jagnięcia o tej porze roku graniczy z
cudem (bo jagnięta rodzą się na wiosnę).
 |
Popi - Mistrz Kuchni z szefem Janisem |
Na zakończenie robimy pamiątkowe
zdjęcie Janisa i Popi, dostajemy elegancki pamiątkowy breloczek z nazwą
restauracji (która po grecku oznacza kompas) i udajemy się na spoczynek.
Nazajutrz
rano trzeba dostać się na lotnisko, oddać auto i opuścić wyspę.
Po powrocie do domu pozostaje nam tylko słuchanie piosenek Nikosa Zoidakisa i... planowanie następnego wyjazdu na Kretę.
 |
Nikos Zoidakis
|
Nikos Zoidakis - Tęsknię za tobą, dziewczyno
Nikos Zoidakis - Gdy Bóg zamierzał stworzyć świat...
Όταν εσκέφτηκε ο Θεός
When God thought
"Gdy Bóg zamierzał
να φτιάξει τον πλανήτη
to make/fix the planet
stworzyć świat
επήρε πέτρες και νερό
he took rocks and water
wziął skały i wodę
και χώμα από την Κρήτη
and soil from Crete.
i glebę z Krety
Όταν εσκέφτηκε ο Θεός
When God thought
Gdy Bóg zamierzał
τη γη να σχηματίσει
the land to form
stworzyć lądy
είπε η Κρήτη θα 'ναι έπα
he said Crete will be here
rzekł: niech się stanie Kreta
κι ελεύθερη θα ζήσει
and freedom will live
i niech żyje wolność
Τη λευτεριά ρωτήσανε
They asked freedom
Pytali o wolność
ποιάς μάνας είναι γέννα
what mother is birth
z którą rodziła ich matka
και είπε πως τη γέννησε
and said she gave birth
i powiedział że zrodziła ją
το Κρητικό το αίμα
to Cretan blood
kreteńska krew
Μες στη ματιά του Κρητικού
in the eyes of the Cretan
W oczach Kreteńczyka
βλέπεις τον ψηλορείτη
you see Psiloritis
Widzisz Najwyższego
(nazwa najwyższego szczytu wyspy)
στο πρόσωπο του φαίνεται
the face appears
W jego twarzy odbija się
ζωγραφισμένη η Κρήτη,
Crete, painted/depicted
malownicza Kreta
(...)
Όλου του κόσμου το χρυσό
All the world's gold
Za całe złoto świata
να στρώσουν να πατήσω
to pave I step(?)
rozłożone u moich stóp
για να σ' αφήσω Κρήτη μου
to leave you my Crete,
żebym cię opuścił
εγώ δε θα σ' αφήσω
I will not leave you
Ja cię nie opuszczę
τίποτα δε θα σ΄ αφήσω
nothing, I will not leave you
za nic cie nie opuszczę
κι όλου του κόσμου τα νησιά
and all of the world's islands
i nawet jeśli wszystkie wyspy tego świata
που 'ναι στον πλανήτη
which are on the planet
które są na tej planecie
να τα ενώσεις δεν μπορούν
to combine them can not
połączą się w jedno, nie są w stanie
να κάνουνε μια Κρήτη
make one Crete
stworzyć jednej jedynej Krety".
(przekład mój)
 |
Koniec wakacji - wnętrze Boeinga 737 |
Odjęło mi mowę.
OdpowiedzUsuń