2 października 2015

Dzień na Zakinthos

Relacja ta powstaje w autobusie relacji Zakinthos – Ateny (z portu Killini ok. 290 km) oraz Ateny – Larisa (ok. 350 km). Mam dość czasu, gdyż podróż trwa w sumie 10 godzin netto (czyli nie licząc przesiadek).
Klify na zachodnim wybrzeżu wyspy Zakinthos


Planowanie podróży
Nadeszła pora, aby po siedmioletniej przerwie odwiedzić Zakinthos. Nie należy ona do moich ulubionych wysp, toteż Roman z Pascala musiał włożyć sporo wysiłku, aby nakłonić mnie do podróży. Tak naprawdę to nie Zakinthos jest winien mojemu brakowi sympatii, tylko dziki, niekontrolowany rozwój masowego turyzmu, którego ofiarą padł ów kwiat Lewantu. Najbardziej boli mnie los żółwi morskich, wypartych z odwiecznych lęgowisk przez tłumy hałaśliwych, tępych turystów. Jednakże, skoro podjęłam się zadania, należało wybrać się na wyspę.
Planowanie podróży rozpoczęłam od wizyty w ateńskim biurze it. Tam dowiedziałam się, że jedyną możliwością przeprawy na Zakinthos od strony lądu jest prom z portu Kilini na Peloponezie, ok. 60 km na południe od Patry. Szczegółowy research na miejscu wykazał, że istnieje jeszcze inna opcja w postaci lokalnego promu Ionian lines z Kefalonii. Zarówno na Zakinthos, jak i na Kefalonię z Grecji kontynentalnej można dostać się masową komunikacją (a dokładnie autobusem KTEL) z Aten. Na Zakinthos odjeżdżają też autobusy z Salonik i czasem z Larisy.
Najprostszym (i najtańszym dla jednej osoby) sposobem dotarcia na wyspę z północy Grecji okazał się autobus KTEL z Salonik na Zakinthos (58€), jednak wadą tej opcji pozostaje fakt, że autobusy kursują tylko 2-3 razy w tygodniu – i żaden dzień niestety mi nie pasował...
Nie pozostało nic innego, jak pojechać do Aten i stamtąd autobusem na wyspę. KTEL z Aten odjeżdża kilka razy dziennie, co daje możliwość manewru.
Droga przez odradzającą się po pożarach makię w interiorze Zakinthos
W drogę
Według planów miałam wsiąść w Larisie w najtańszy (17 €) nocny pociąg, który przyjeżdża do Aten o 5:06. Następnie dostać się na dworzec KTEL Kifissiou i stamtąd o 7:45 wyruszyć na wyspę, aby dotrzeć na miejsce przed 14:00.
Realizacja tego prostego planu okazała się w praktyce niemożliwa. Kiedy tuż przed północą dotarłam na dworzec kolejowy w Larisie dowiedziałam się, że na mój pociąg brakło biletów (!). Jest gemato – pełny – i basta. I żadne prośby nie pomogły. Swoją drogą jaki problem doczepić jeden wagon, jeśli pociąg jest tak oblegany? – Cóż, to Grecja właśnie...
Na szczęście pamiętałam, że tuż po północy odjeżdża autobus do Aten. A więc taxi spod dworca kolejowego na KTEL (dodatkowy wydatek 6€). Zdążam kupić bilet (na szczęście są miejsca), jednak zamiast 17€ płacę 32€... O 4 rano jestem w Atenach, ale nie na docelowym terminalu Kifissiou, tylko, żeby było śmieszniej, na dworcu Liossiou, oddalonym o kilka kilometrów. Jest środek nocy, komunikacja nie działa. Na zamkniętym dworcu pusto i straszno... Znowu muszę zdać się na złodziejskich taksówkarzy – płacę za kurs 10€ mimo że licznik wskazuje 8,5€...

(Właśnie mijamy most Trikupisa – najbardziej wymagającą inżynieryjnie budowlę tego typu w Europie. Spina on brzegi zatoki Korynckiej, a trudność wiąże się z niestabilnym sejsmicznie dnem zatoki. Biały wantowy most wygląda bajecznie przy wschodnim świetle, niestety autobus jedzie tak szybko, że nie dam rady zrobić zdjęcia...)

Kiedy o 7:40 wsiadam do autobusu na Zainthos (36€ w tym prom 8€)) jestem wykończona i zapadam w sen. Deszcz bębni o dach autokaru, mroczny poranek rozświetlają błyskawice. Budzę się na postoju w zajeździe niedaleko Patry. Potem znów zapadam w sen. W południe przybywamy do pochmurnego, ale już suchego Killini. Prom Fior di Lewante zaskakuje: jest nowy i pięknie urządzony. Całkowicie rozbrajają mnie fragmenty wierszy Solonosa na suficie w salonie dziobowym (aby je czytać, najlepiej położyć się na jednej z wygodnych kanap...). W foyer promu stoi też kultowy VW "Bulik" – mój ulubiony model, w dodatku żółty...

Port Zakinthos. W oddali żółty prom Fior di Levante

Powitanie wyspy
Kiedy przypływamy na wyspę, zza chmur prześwieca słońce. Autobus zawozi nas na dworzec KTEL u stóp lessowych wzgórz ponad stolicą wyspy. Nie przypuszczam, że ścieżką z dworca idzie się 7 minut na nabrzeże...

Prom dopływa do wyspy...

Już nie pada, jednak jeszcze nie świeci słońce

Postanawiam niezwłocznie znaleźć jakiś pokój, odświeżyć się i ruszyć na rekonesans. Auto chcę wypożyczyć późnym popołudniem tak, aby mieć trochę czasu dzisiaj a jutro prawie cały dzień.
Pierwszy pensjonat znajduję na nabrzeżu, 7 minut drogi do dworca. To optymalna opcja. Cena jest trochę za wysoka – 30€, próbuję się targować, ale bez skutku. Postanawiam rozejrzeć się za innym pokojem, jednak po godzinie wracam – w pobliżu, ani w ogóle nigdzie w centrum, nie znajduję żadnych pokoi do wynajęcia – co najwyżej drogie hotele nie najwyższych lotów. Wiem, że w miejscowościach letniskowych jest w bród pokoi, jednak tym razem nie mam czasu na poszukiwania. Wracam w pierwsze miejsce. Młoda, sympatyczna właścicielka obdarowuje mnie dobrą mapą wyspy. Jeszcze tylko wypożyczam auto (Fiat Panda za 30€ - ceny w innych miejscach zaczynają się od 35 € - żałuję, że nie zarezerwowałam przez Internet, byłoby taniej...) – i mogę rozpocząć objazd Zakinthos.
Port Zakinthos: promenada nadbrzeżna
Już podczas pierwszego spaceru po miasteczku ze zdumieniem zauważam, że większość napotkanych turystów stanowią... Polacy. I tak będzie w każdym miejscu: w kurortach, klasztorach, wioskach, na popularnych i odludnych plażach. (Fenomen ten wyjaśnia informacja, że biuro podróży Itaka wysyła na wyspę 1200 turystów co tydzień...) A zaraz potem Węgrzy. Czesi i Rosjanie w luksusowych willach, Anglosasi w zamkniętych rezydencjach. Niemców bardzo mało.
O 17.30 wsiadam do wypożyczonej Pandy i jadę do południowo-zachodni cypel wyspy, do Keri.
Mam zamiar obfotografować Zakinthos na ile tylko się da ;).

Limni Keriou
Kiedy przyjeżdżam do Limni Keriou, Zatoka Laganas ma stalowy po deszczach kolor.

Gaje oliwne w drodze do Keri i wyspa Marathonisi

Limni Keriou

Plaża w Limni Keriou

Limni Keriou widziane z drogi do Marathia

Limni Keriou
W samej wiosce jest mnóstwo kameralnych pensjonatów, pochowanych wśród starych gajów oliwnych. Plaża w okolonej zielenią zatoce pokryta jest gładkim białym żwirem. Takim, jak lubię. Jest mała przystań i wypożyczalnia sprzętu wodnego. Można popłynąć w rejs na Marathonisi. Gdybym miała spędzić kilka dni na wyspie, ta miejscowość byłaby poważną kandydatką.

Myzithres: wybrzeże nieopodal Keri
Droga do Keri wije się wśród wzgórz pokrytych intensywnie zieloną roślinnością. Jest to właśnie ten słynny ogród botaniczny wyspy. Keri, jak większość górskich wiosek na Zakinthos, rozsypana jest szeroko po zboczu. Wśród zwartej zabudowy zachowało się sporo starych domów, nietkniętych przez trzęsienie ziemi w 1953 r. Przez wąziutkie, zatłoczone skuterami i quadami uliczki, zjeżdżam w kierunki Latarni Morskiej – jednego z najbardziej magicznych miejsc na wyspie. Na szczycie klifu jest tawerna Fanari – piękne, nastrojowe miejsce, polecane przez przewodniki po wyspie na romantyczną kolację. Zaiste, przy stolikach siedzi kilka zakochanych par. W romantyzm wcina się zgrzytem chciwość w postaci zakazu fotografowania dla tych, którzy nie są gośćmi, czyli nie zamawiają niczego. A jest co fotografować. Z błękitnej jakimś cudem wody (przecież całe morze jest teraz brudnoszare) sterczą białe skały, Myzithres.

Gemista nad urwiskiem
Widok jest tak hipnotycznie piękny, że zamawiam gemista i zasiadam przy stoliku na tarasie.
Przedtem (i potem) robię kilka zdjęć – widok jest prawdziwie nieodparty (kiedy jednak  staję na platformie zawieszonej nad morzem nad 200-metrowym urwiskiem, aż ściska mnie w dołku...).  Po romantycznej kolacji w pojedynkę kręcę się jeszcze trochę po okolicy – jest tu pełno bitych traktów idealnych na górskie wędrówki. Do stolicy wyspy wracam już po zmroku. Idę spać z postanowieniem wczesnego rozpoczęcia nadchodzącego dnia.
Mam plan!
Przed 8 rano jestem w samochodzie z planem objazdu wyspy. Najpierw, w promieniach wschodzącego słońca, chcę obejrzeć południowo-wschodni cypel wyspy, Vasilikos. Następnie jadę na wschodnie wybrzeże, od Alikmenos i Alikies aż po Xigię, i do wiosek na rozległym pogórzu. Później przeprawiam się przez góry, wstępuję do wiosek Orthonies i Anafonitria (z jednym z najsłynniejszych monastyrów wyspy). Później opuszczam się na zachodnie wybrzeże, do magicznych klifów i niesamowitych zatoczek Porto Vromi, Limonias i Porto Roxa. Dalej, przez górskie wioski Exo Chora, Agios Leon i Kiliomeno chcę wrócić na południowe wybrzeże, do osławionej zatoki Laganas.
Intensywna zieleń płw. Vasilikos

Półwysep Vasilikos
Dzień jest cudny. Słońce złoci wszystko o poranku, powietrze idealnie przejrzyste po wczorajszej burzy. Dla mnie ten prezent od Wszechświata? Czy dla tych, którzy będą oglądać dzisiejsze zdjęcia ;)? Wszystko wydaje się tak piękne, że aż nierealne. Kiedy jednak skręcam na drugich światłach, słyszę jakiś hałas od prawego przedniego koła. Okazuje się, że złapałam gumę. Dzwonię do wypożyczalni – pracownik przyjeżdża po pół godzinie. Kolejne pół godziny (i kolejne 5€) zabiera usunięcie usterki.
Kameralne hoteliki na płw. Vasilikos
Do tego znika złociste poranne światło... Nie zrażona ruszam w teren. Za każdym zakrętem z wdzięcznością myślę o Romanie, który wytrwale mobilizował mnie do tej podróży. Zauważam, że zaczynam zakochiwać się w wyspie. W jej świeżej zieleni, cudnych widokach, wszechobecnych łukach, pastelowej zabudowie. Płw. Vasilikos przekonuje mnie dyskretną zabudową, ładnymi willami i pensjonatami tonącymi wśród zieleni.
Droga przez płw. Vasilikos na plażę Dafni

Plaża Dafni z lotu ptaka
Plaża Dafni i żółwie Caretta
Pierwsza plaża nad zat. Laganas, którą odwiedzam, to Dafni. Prowadzi do niej długi, dość stromy zjazd. Ponad drogą jest tawerna rybna, reklamująca się jako najlepszy punkt widokowy na wyspie... Bez przesady, ale miejsce i tak jest urocze. Obok działa punkt informacyjny n/t żółwi Caretta. Sama plaża Dafni widziana od góry wygląda niewinnie: ot, pas beżowego piasku otoczony klifami. Dopiero na miejscu okazuje się, że wokół plaży ciągnie się rządek tawern i barów oraz niezliczonych leżaków, na szczęście ukrytych w cieniu tamaryszków i oliwek w pewnym odstępie od piasku.
Wolontariuszki na plaży Dafni; obok plecaka żółwie gniazdo

Na plaży spotykam trzy sympatyczne wolontariuszki, które przyjechały z Francji i Niemiec, aby ratować żółwie. Dziewczyny opowiadają, że właśnie jest pora wylęgu żółwików. Pokazują mi filmik nakręcony przez dwiema godzinami, na którym żółwik mknie ku morzu. Normalnie żółwiki klują się w nocy i pod osłoną ciemności pędzą ku najjaśniejszemu miejscu na horyzoncie, jakim jest oświetlone przez księżyc morze. Ciemne zabarwienie chroni je przed zjedzeniem przez licznych wrogów. Dziewczyny mówią, że to maleństwo znalazły śpiące na gnieździe i dopiero promienie słońca pobudziły je do życia. Dlaczego? – pytam – Pewno było wystraszone i zbyt słabe, by dotrzeć do wody...  Co prawda na plaży nie wolno świecić świateł, jednak nie sądzę, aby zwierzęta nie czuły obecności tłumu ludzi w tawernach oddalonych o kilka metrów od ich gniazd. Nie wierzę też, że w tawernach nie świeci się światło i nie gra muzyka... Ludzie nie potrafią podarować ciszy i szacunku sobie nawzajem, a co dopiero jakimś tam żółwikom... Statystyki prowadzone przez wolontariuszy obserwujących żółwie są przytaczające: zaledwie 1 na 1000 wraca składać jaja w miejscu swego urodzenia (a nie potrafi nigdzie indziej...). Trudno mi pojąć, dlaczego ludzie nie mogą pozostawić żółwiom chociaż jednej plaży na wyspie...

Plaża Gerakas

Gerakas: raj dla żółwi Caretta?

Smutna statystyka eksterminacji żółwi

Słynna plaża Gerakas
Szczytem hipokryzji jest plaża Gerakas. Kiedy odwiedziłam ją 7 lat temu, nie było na niej ani leżaków, ani parasoli. Ludzie rozkładali maty na piasku. Teraz las parasoli ciągnie się po horyzont, przychodzą tu tłumy. Co prawda gniazda są ogrodzone, dostęp do nich ograniczony, a przy wejściu pracownicy parku narodowego proszą o przebywanie w pobliżu wody. Czy ludzie są tak głupi by sądzić, że wszystko jest ok? Że obecność kilkuset hałaśliwych, pozbawionych empatii osobników ludzkiego gatunku pozostanie niezauważona przez zwierzęta? Widok zaparkowanych wszędzie pojazdów i tłumów ludzi sprawia, że uciekam w popłochu z Gerakas. Dlaczego żółwie miałyby czuć inaczej?
Budowanie centrów informacji o żółwiach przy plaży Gerakas jest czystą hipokryzją. Jeśli ktoś jest czującą i myślącą istotą, nie powinien odwiedzać plaży Gerakas. Ewentualnie wejść na palcach, nacieszyć wzrok jej pięknem i odejść niepostrzeżenie. To najlepszy prezent dla żółwi.
Z Gerakas wyjeżdżam ze złamanym sercem. Fizycznie czuję przerażenie zwierząt i ich poczucie utraty ojczyzny, w której się urodziły, a która zmieniła się z raju w piekło.

Od Alikanas do Alikies

Plaża Alikies


Alikies: morze i dawne panwie solne

Tsilivi – Alikies
Jadę na wschodnie wybrzeże, które od Tsilivi po Alikies jest prawie nieprzerwanym pasmem piaszczystych plaż i wiosek-kurortów. Przynajmniej nie ma tu żółwi – pocieszam się. Niestety, w Alykies znajduję na piasku coś, co przypomina miękką piłeczkę pingpongową w bure łatki. Jajo żółwia. Martwe. Wrzucam je do morza, robi mi się smutno.
Jajo żółwia wyrzucone przez morze w Alikies
Wzdłuż wybrzeża ciągną się typowe greckie letniska o zwartej zabudowie. Jedynie bardziej oddalone od morza pensjonaty stoją wśród gajów oliwnych. (Zakinthos dla ubogich – myślę w duchu.) Wszędzie te same sklepiki z tandetą, restauracje z wszechobecnym mięsnym fastfoodem, frytkami i makaronem. Brrr. Aby zjeść jakieś zwykłe gotowane danie greckiej kuchni muszę chyba wrócić na północ, do Tesalii... Kiedy tylko opuszczam gwarne kurorty, z turystycznego jazgotu znów wyłania się piękność Zakinthos. Od morza ku zboczom gór pną się gaje oliwne, winnice i ogrody. Spośród zieleni wyłaniają się wioski, wtopione harmonijnie w krajobraz.

Północ Zakinthos
Za Alikies główna droga na północ wyspy zwęża się i wspina po zboczach gór Vrachionas.  Ponad gajami oliwnymi zaczynają się lasy sosnowe i makia. Po ostatnich opadach zieleń nabrała blasku i świeżości. Co rusz przy drodze pojawiają się platformy widokowe z olśniewającymi panoramami wybrzeża i nadmorskiej równiny. Przy prawie każdej platformie działa mała kantyna, przy niektórych tawerna z tarasem. Nawet przydrożny kamieniołom olśniewa bielą skał kontrastujących z okoliczną zielenią. W pewnej chwili od głównej drogi odchodzi trakt do monastyru św. Jana Chrzciciela - skręcam. Trafiam do oazy spokoju z cudnymi widokami na całe pogórze.

Monastyr Prodromou

Xigia
Zjeżdżam w kierunku zatoczek Xigia. Słońce stoi w zenicie i praży nic sobie nie czyniąc z faktu, że kończy się wrzesień...
W tym miejscu wybrzeże znów jest skaliste i niedostępne. W śnieżnobiałych nadmorskich grotach powstaje zjawisko „błękitnych jaskiń”. Xigia to kilka bajecznych plaż w zatoczkach u stóp klifu. Morze w tym miejscu zabarwia się na mleczny kolor od wód siarkowych, które tryskają z dna morskiego.  Tutaj jest trochę spokojniej, nie ma aż takich tłumów, choć parkingi ponad plażami pełne są aut i quadów. Ponad każdą plażą działa przynajmniej bufet z napojami. (I toaleta).
Zabarwione siarką wody Xigia

Xigia

Xigia

Pani z kafejki ponad plażą mówi, że do niektórych sąsiednich zatoczek można dopłynąć wpław, do innych trzeba zjechać od strony lądu.
Dalej wybrzeże jest skaliste aż do Agios Nikolaos – niewielkiego, mało romantycznego portu, z którego odpływają stateczki wycieczkowe do błękitnych jaskiń i na Plażę Wraku. A także promy na Kefalonię.
Niestety, tym razem nie popłynę na moją ulubioną Wyspę Jońską. Mam zbyt mało czasu. Na razie tęsknie spoglądam na jej wyniosłe góry, które wyraziście rysują się na drugim brzegu cieśniny. Zgodnie z planem wracam jednak w interior wyspy.

Kamieniołom w interiorze wyspy

Wschodnie wybrzeże Zakinthos z widokiem na Kefalonię

Plaża Wraku
Świadomie pomijam tym razem największą atrakcję Zakinthos, jaką jest Navagio, czyli Plaża Wraku. Na samą myśl o oblegających ją tłumach tracę ochotę na bajkowe widoki. Kiedy byłam tam ostatni raz, miejsce nie było jeszcze tak bardzo oblegane. Wraz z mężem i synem oglądaliśmy wtedy Plażę Wraku od strony lądu, z góry, z platformy widokowej, do której dojeżdża się drogą z wioski Volimies. Będąc na szczycie klifu w żaden sposób nie da się zejść na plażę – aby się na niej wykąpać, trzeba dopłynąć od strony morza, jednym z tuzinów statków wycieczkowych, ewentualnie jachtem lub motorówką. Mając do wyboru drugą opcję, najlepiej przybyć wcześnie rano lub późnym popołudniem, aby uniknąć hałaśliwych tłumów.

Plaża Wraku widziana z platformy widokowej. Fot. Andrzej Chrobak

...tytułowy wrak - statek przemytników tytoniu z lat 1980-tych. Fot. Andrzej Chrobak

Dziecko i przestrzeń. Iwo płaczący nad wrakiem (że nie może wejść do środka). Fot. Andrzej Chrobak

Orthonies i Anafonitria
Moim celem  są górskie wioski: Orthonies i Anafonitria. Droga przez środek masywu prowadzi wśród zielonych przestrzeni porosłych kępami karłowatych sosen. Na płaskowyżu między szczytami górskimi otwierają się dolinki z ogrodzonymi kamiennymi murkami poletkami winorośli.

Anafonitria: typowa wioska zakintiańska rozrzucona szeroko po zboczu

Poletka winorośli wysoko w interiorze w okolicach Orthonies

Domostwo w Orthonies

Orthonies: kolejna wioska ustawiona poziomo na zboczu
Samotna posiadłość nieopodal Orthonies
W winnicach uwijają się ludzie, zbierając do skrzynek ciemnoniebieskie winogrona. Na straganach przy drodze można kupić aromatyczne, młode domowe wina po 2€ za pół litra.

Przydrożne stoisko z pyszną oliwą i świetnym domowym winem

Zakinthiańskie rose
W najwyższych partiach gór rozpościerają się bezludne pustkowia zupełnie podobne do tych na wyspie Korfu. Na wysokości wioski Anafonitria  odchodzi droga do słynnego Porto Vromi – jednej z niezwykłych plaż na zachodnim brzegu. Zanim na nią zjadę, zatrzymuję się przy monastyrze Agios Dionissos.

Monastyr Agiou Dionisiou

Wokół klasztoru otwarto kilka tawern i straganów z rękodziełem. Są też stoiska z miejscowym winem i złocistą, słodką domową oliwą z oliwek. Próbuję i wina, i oliwy. Przy monastyrze, aby zrobić ciekawe ujęcie klasztoru, wchodzę w pobliski zagajnik. Po kolana brodzę w czystku i innych ziołach. Nagle pod sosenką dostrzegam... jasnobrązowy kapelusz grzyba. Kiedy go dotykam, robi się fioletowy (gniewus – przypomina mi się określenie mojej mamy). A więc wiem już, że na Zante rosną grzyby kapeluszowe.
Najprawdziwszy grzyb na Zakinthos

Południe jest ciężkie od cykania cykad i takie gorące... Przy klasztorze aparat fotograficzny odmawia współpracy. Wyczerpany akumulator. Pozostaje smartfon. (Wieczorem okazuje się, że w tym miejscu poniosłam jeszcze inną stratę: zgubiłam moją starą maleńką Nokię z greckim numerem – a wraz z nią setkę numerów telefonów w Grecji...)
Widok na wybrzeże z drogi do Porto Vromi

Porto Vromi
Droga do Porto Vromi wiedzie wśród kosmicznych pejzaży białych skał pokrytych hektarami wypalonej makii, która odradza się do życia. Wygląda to jak delikatny seledynowy dywan wśród pobielałych kikutów roślin. W tle połyskujące, głęboko szafirowe Morze Jońskie.
Prawdziwe cuda zaczynają się jakieś 2-3 km przed Porto Vromi. Droga biegnie skrajem kilkusetmetrowego urwiska. W pewnym momencie moim oczom ukazuje się monumentalny biały klif. Zatrzymuję auto w zachwycie: morze u stóp skały ma tak głęboki odcień błękitu, jakiego nigdzie dotąd nie widziałam. Stoję i patrzę zauroczona. Nie wiem, czy zdjęcie odda to, co tam zobaczyłam.

Niewiarygodne odcienie błękitu: Morze Jońskie u zachodnich wybrzeży Zakinthos
Porto Vromi to cudna zatoczka wśród urwistych klifów. Niestety – znowu tłumy. Jest tawerna i łodzie ze szklanym dnem. Najgorsza jednak jest głośna muzyka dyskotekowa, która dochodzi nie wiadomo skąd. Ludzie (w większości Polacy) wymieniają prozaiczne uwagi – jakby nie widzieli cudu natury, rozpościerającego się przed ich oczyma.
Znowu robię w tył zwrot i odchodzę.

Porto Vromi

Dwudziestominutowy rejs na Plażę Wraku kosztuje... 15€

Porto Vromi: cud błękitu i ryczące statki

Wioski w górach Vrachionas
Aby pojechać dalej na południe muszę wrócić do Anafonitrii. Na mapie wygląda co prawda, że droga biegnie dalej, jednak nie ma to pokrycia w terenie. Sympatyczny starszy kierowca autokaru tłumaczy mi szczegółowo drogę, po czym głaszcze mnie po głowie i żegna błogosławieństwem. Pewno wyczuł, że moje podejście do świata różni się od spojrzenia gości z Polski, których wozi na swoim pokładzie.
Wioski interioru: Exo Chora

Exo CHora
Przejeżdżam przez kilka wiosek górskiego interioru: Maries, Exo Chora, Agios Leon. Tym razem robią znacznie lepsze wrażenie niż przed 7 laty. Widać, że mieszkańcy wyspy zaczynają dbać o architekturę. Wszędzie wyrastają domy o jasnych pastelowych elewacjach, a czasem jeszcze piękniejsze, z kamienia, pokryte bladoceglastą dachówką. Oczywiście z wszechobecnymi łukowatymi zwieńczeniami okien, drzwi i tarasów. Jest też trochę stareńkich domostw o nieuchwytnym uroku.
Rozczulający widoczek z interioru Zakinthos

Limnionas
W Agios Leon droga skręca na wybrzeże – o 5 km stąd, u stóp klifu, kryje się jedno z najpiękniejszych zjawisk zachodniego wybrzeża wyspy: Limnionas.
Zielonkawoniebieski fjord wcięty w jasne skały zachwyca. I otoczenie nie tak brutalne, jak poprzednio. W tawernie nad zatoczką dyskretnie śpiewają greccy pieśniarze, na skalnych tarasach w cieniu drzew stoją miękkie białe leżaki, ludzie (wśród nich wielu Polaków) zachowują się adekwatnie do urody miejsca. Z oszklonego, cienistego tarasu tawerny rozpościerają się prześliczne widoki. Tak, to z pewnością jest miejsce, do którego kiedyś wrócę. Oby zachowało swój czar.
Limnionas: zakintiański fjord

Limnionas: groty morskie i raj na Ziemi

Limnionas: widok z tarasu tawerny

Wybrzeże w okolicy Limnionas
Z Limnionas prowadzi druga droga do Agios Leon – przez Porto Roxa. Tam skały otaczające zatoczkę są o wiele niższe. Samo miejsce nie jest też tak urokliwe, jak Limnionas. Za to droga do Agios Leon niesamowita. Wije się łagodnie wśród pokruszonych śnieżnobiałych skał porosłych kolorowymi kępami ziół. W pewnej chwili widzę starą chałupkę – a może tłocznię oliwy? Miejsce jak z bajki. W dodatku przed wejściem kwitną fioletowe kwiaty, podobne do zimowitów, tylko dużo mniejsze. Trudno mi opuścić to miejsce.
Czarodziejskie domostwo na skraju wioski Agios Leon
Kiliomeno
Kilka kilometrów za Agios Leon jest wioska, do której chciałam pojechać już rano, tylko nie znalazłam drogi. Nad zabudowaniami góruje niezwykła kamienna wieża z kurantem, naprzeciw stoi typowy zakintiański kościół, wokół kilka kafejek i sklepików.

Kiliomeno z zat. Laganas na horyzoncie
 Ponieważ od dłuższego czasu chce mi się pić (w ferworze podróżowania zdarza mi się zapominać o piciu i jedzeniu), postanawiam zatrzymać się w wiosce, aby kupić wodę. Wchodzę do kafejki na rogu platii, która ma na zewnątrz lodówkę z napojami. Witam się grzecznie i proszę o wodę. Właściciel, starszy pan o zielonych oczach, jakby chciał mnie zatrzymać na chwilę. Nie spiesz się, przyniosę Ci wodę – mówi widząc, że prosto od kasy startuję ku lodówce. Uśmiecham się, zakłopotana tym pośpiechem. Zrobię Ci kawy, chcesz? – pyta. Tylko usiądź na chwilę. Nie piję kawy – mówię, ale jeśli chciałbyś mnie ucieszyć, zrób mi świeży sok pomarańczowy – odpowiadam. Bierze dwie duże, lekko zwiędłe pomarańcze z kosza na ladzie, kroi i wyciska w ręcznej wyciskarce do cytrusów. Jego ręce wyciskające owoc wzruszają mnie: ktoś coś dla mnie robi, z własnej woli, własnymi rękami. Mówi, że chce mnie czymś poczęstować, bo mam dobre serce. Jest tego pewien, widzi po tym, jak się uśmiecham... Gawędzimy chwilę jak dobrzy znajomi. Opowiadam, skąd się tu wzięłam i dlaczego tak ładnie mówię po grecku. Pytam, skąd pochodzi. Opowiada, że właściwie przyjechał z Aten, ale wcześniej pracował jako mechanik na tankowcach. Nie podobała mu się ta praca, więc po 20 latach zrezygnował i osiadł na Zakinthos. Podczas rozmowy zerkam na pejzaż za plecami mojego rozmówcy.

Widok z tawerny Angelosa
Kiliomeno: sklepik pod wieżą
Ze zdumieniem rozpoznaję zatokę Laganas obramowaną zielonym wieńcem sosen. Po krótkiej rozmowie i szklance soku czuję nowy przypływ energii. Podaję mu rękę na pożegnanie. Jak Ci na imię – pytam. Angelos – odpowiada. A więc tak objawił się mój Anioł Stróż na Zakinthos. Niech Cię Bóg prowadzi – mówi na pożegnanie.

Laganas
Za Kiliomenos droga zbiega ku wybrzeżu. Przez kolejną ładną wioskę, Lithakia, zjeżdżam do ukrytego wśród starych gajów oliwnych Agios Sostis.

Połączona groblą z plażą Agios Sostis wysepka o tej samej nazwie
Spokojny, kameralny kurort sąsiaduje z Laganas – największym kombinatem turystycznym wyspy – piekłem na ziemi według moich standardów.

Laganas: turystyczny moloch

Laganas: sposoby dręczenia żółwi

Laganas raz jeszcze
Tutaj rozpoczęła się eksterminacja żółwi przez agresywny turyzm. Miejsce iście koszmarne: przy głównej ulicy stoją rządkiem ryczące bary, kluby striptisowe, nocne, dyskoteki. Wszędzie pełno fastfoodów i sklepów z tandetą. I tłumy przelewające się z plaży na piwo, suvlaki, pizzę i z powrotem. Do tego wszelkie rozrywki: quady, motorówki, rowery wodne i oczywiście turtle spotting – śledzenie żółwi –  jakby człowiekowi było mało, że wygnał je z plaż, to jeszcze musi dręczyć je w morzu. Od samego patrzenia na te wszystkie atrakcje i od słuchania jazgotu wszystkich silników boli mnie głowa. Czuję, że w takim kurorcie nie wytrzymałabym nawet pół godziny. Z ulgą odjeżdżam.

Miasto Zakinthos raz jeszcze
W Zakinthos oddaję auto do wypożyczalni, biorę wodę do plecaka i idę oglądać miasto.







A zwłaszcza jego bardziej peryferyjne zakamarki. W ten sposób trafiam do zabytkowej dzielnicy Boukies położonej malowniczo na zboczach nad miastem. Trafiam do malutkiego monastyru Agios Georgios Filikon. Tuż obok, za bramą z gwiazdą Dawida, kryje się dawny kirkut i miejsce spotkań gminy żydowskiej. Chciałabym jeszcze wspiąć się na mury twierdzy ukrytej wśród zieleni ponad miastem – niestety, dzień się kończy. Wracam nad morze tuż przed zmierzchem – jeszcze tylko przysiadam na chwilę na miejskiej plaży przy północnym krańcu nabrzeża. Wracając do centrum obserwuję barwny spektakl z udziałem zachodzącego słońca, chmur, morza.




Na koniec dnia przysiadam na placyku Agiou Louka za plecami pomnika Konfucjusza (!).
Konfucjusz podarowany przez Chińczyków. Aluzja?

Placyk otwiera się na promenadę nadmorską, a ustawione na nim stoliki należą do tawerny Spartakus, gdzie zamawiam smażone sardele na kolację. Rozkoszuję się ciepłem wieczoru, obserwuję kosmopolityczny tłumek przesuwający się przed moimi oczyma. Przy stolikach obok przysiadają pary (bawię się w zgadywanie, jakiej są narodowości – Greków rozróżniam bez pudła, Polacy są podobni do Rosjan). W takich chwilach myślę, jak fajnie byłoby, gdyby obok siedział mój mąż – i zaraz pocieszam się, że następny wypad na wyspy odbędziemy już razem...


Z placyku nie mam daleko do hotelu – mój pensjonat jest jakieś 10 metrów od stolika. Jeszcze tylko mierzę czas przejścia na dworzec autobusowy – wynosi on dokładnie 7 minut – aby rano nie wstawać zbyt wcześnie. Mój autobus do Aten odjeżdża o 5:15, jednak na dworcu trzeba pojawić się kwadrans wcześniej.
Rano wstaję wypoczęta, zamykam walizkę i cichymi uliczkami wśród panujących jeszcze ciemności pnę się w kierunku dworca. Autobus wiezie nas do portu, wsiadamy na prom i opuszczamy wyspę.
Z całą pewnością nie wrócę prędko na Zakinthos – prześliczną wyspę, która pełni obecnie rolę Egiptu i Tunezji razem wziętych. Jak powiada moja znajoma przewodniczka z Salonik, dla wielu rodaków nie ważne jest, gdzie upiją się do nieprzytomności, byle to coś nazywało się Zakyntos (przez y, po polsku...).