11 czerwca 2014

Na początek

Jest upalne czerwcowe popołudnie. Siedzę na tarasie nad Morzem Egejskim. Serce bije mi jak oszalałe, bo właśnie zaczynam pisać bloga o wyspach greckich. Noszę się z tym zamiarem od dłuższego czasu, jednak ciągły brak mocy przerobowych i pewna nieśmiałość techniczna skutecznie powstrzymywały mnie dotąd od realizacji. Dzisiaj odwiedziła mnie Marta, Blondynka na Greckiej Wsi, która stała się, że tak powiem, akuszerką, przy długo oczekiwanych narodzinach. Marta mieszka w Omolio u stóp masywu Ossy. Na swoim blogu w kapitalny sposób dzieli się celnymi, drobnymi spostrzeżeniami na temat codziennego życia we współczesnej Grecji (i nie tylko). Marta poinstruowała mnie dokładnie, jak zacząć blogować. Za co będą Jej wdzięczne przyszłe pokolenia ;).

Omolio z południowym Olimpem w tle: ze strony tytułowej bloga Marty

Na wyspach greckich spędzam każdą wolną chwilę od kilku lat. Znam je od kuchni i od sypialni – i tą znajomością chcę się podzielić z tymi, którzy pragną znaleźć trochę magii i życia innego niż standardowy europejski wyścig z czasem. Mam zamiar stopniowo opisywać wszystkie zapoznane przeze mnie wyspy i wysepki. Dla porządku w podziale na archipelagi. Zdjęcia, które niedługo się pojawią, wykonał w większości mój Mąż i wierny towarzysz wyspiarskich peregrynacji. Jeśli fotkę wykonał ktoś inny – będzie to wyraźnie zaznaczone. Sama fotografuję na razie rzadko, gdyż nie czuję się zbyt pewnie na tym gruncie (moim ulubionym medium jest słowo).

Moja przygoda z wyspami greckimi zaczęła się niespodziewanie pewnej jesieni kilkanaście lat temu. Znajomi zaprosili mnie do udziału w rejsie jachtowym po wyspach egejskich.
Pamiętam, jak mozolnie przedzieraliśmy się przez Ruminię i Bułgarię wysłużonym mikrobusem, jak przejeżdżaliśmy obok ośnieżonego Olimpu i jak w ciepły wieczór dotarliśmy do Aten, a ściślej do mariny Alimos, gdzie posnęliśmy w śpiworach na wysuszonym trawniku. Następnego dnia przyjechali właściciele wypożyczonego przez nas jachtu – przesympatyczna para w średnim wieku: Grek z żoną Polką, która była artystką grającą na skrzypcach czy wiolonczeli... 

Poniższe zdjęcia pochodzą z tamtego rejsu. Wykonał je, jeszcze techniką analogową, jeden z uczestników, profesjonalny fotografik Jacek R. Czasem oglądamy je wspólnie i łezka się w oku kręci - tamtej Grecji  z lat 1990-tych już nie ma...
Przystań turystyczna na Santorini z zacumowanym naszym jachtem, anno 1997. (fot. J. Rojkowski)

Hydra: widok na port i stolicę z kościołem Ipapanti i rezydencją Koundouriotisa (fot. J. Rojkowski)

Koniec końców pod wieczór podnieśliśmy kotwicę i wyruszyliśmy w rejs. Jeszcze na wodach zatoki Sarońskiej dopadł nas sztorm, który nękał nas przez całą noc i który wywołał u mnie pierwszą w życiu i jak dotąd ostatnią chorobę morską o takim natężeniu, że o mało nie wyrwało mi duszy... O świcie morze się uspokoiło, a niedługo potem przybiliśmy do pierwszej greckiej wyspy, jaką widziałam w życiu. Była to wyspa Serifos. Do dziś pamiętam malutki port o świcie, przyjazne nawoływania rybaków i spartańskie sanitariaty z prysznicem, który po sztormowej bryzie wydawał się największym luksusem świata. Z portu wspięliśmy się ścieżką przez pachnącą fryganę aż do białego miasteczka, które sprawiało wrażenie bezludnego, i którego niezmąconą ciszę zakłócił tylko stukot kopyt osiołka obładowanego koszami ze śmieciami. Na widok kubistycznych domostw i niezliczonych kościółków o białych i błękitnych kopułach ogarnęła nas gorączka fotograficzna. W drodze powrotnej napotkaliśmy kilku mieszkańców, którzy pozdrawiali nas przyjaźnie i próbowali zagadywać – niestety po grecku. Wtedy nie przeszło mi nawet przez myśl, że kiedyś będę rozmawiać w tym języku.

Rybacy i koty - typowy widoczek z portów egejskich. Tutaj chyba Serifos? (fot. J. Rojkowski)

Sifnos. (fot. J. Rojkowski)
Podczas dwutygodniowego rejsu odwiedziliśmy jeszcze Kretę, Santorini, Milos, Sifnos, Kithnos, Keę i Eginę. Z uwagi na jesienną porę (październik) wszystkie wyspy były wyludnione, to znaczy prawie nie było na nich turystów, co nadawało im nostalgiczną atmosferę. W dodatku pogoda też była jesienna – kilka razy kołysały nas sztormy, nie zawsze świeciło słońce i wcale nie było tak gorąco... Pamiętam na przykład kąpiel w jaskini morskiej Papafragas na wyspie Milos – po obejrzeniu folderów spodziewaliśmy się turkusowej wody, która z braku słońca okazała się burozielona. Po spotkaniu z delfinami u wybrzeży Krety, które przeskakiwały nad pokładem, puszczały do nas perskie oczko i wprawiły całą załogę w stan bliski euforii – nabrałam pewności, że na pewno wrócę na wyspy greckie. Nie wiedziałam tylko, kiedy i w jaki sposób.


Santorini. Kamari. (fot. J.Rojkowski)


Santorini, Thira. Pierwszy zachwyt wulkanicznymi klifami z białą zabudową. (fot. J. Rojkowski)


Milos, port Adamas ? (fot. J. Rojkowski)
Minęło kilkanaście lat. Pewnego dnia nadeszła pora na realizację dawnego marzenia. Wraz z mężem (i czasami z synkiem) stworzyliśmy silną ekipę, która postawiła sobie za cel odwiedzenie tak dużej liczby wysp greckich, jak to tylko możliwe. Założenie dość ambitne zważywszy, że nawet sami Grecy nie są pewni co do liczby swoich wysp. Statystyki wahają się od 1200 do 9500 (w zależności od minimalnej wielkości stałego lądu wystającego nad powierzchnię wody). 

Za zamieszkiwane uznaje się od 140 do 227 wysp. Wyspy greckie zadziwiają mnie. Są jak miasteczka i wioski, które chociaż położone blisko siebie, mają całkowicie odmienny, oryginalny charakter. I jakkolwiek uwielbiam je wszystkie, niektóre mają w moim sercu miejsce szczególne. To te, na których mój opiekuńczy Geniusz Podróży działa najskuteczniej. To te, na których wydarzają się magiczne spotkania i takie niby przypadki, które wcale nie są przypadkami. Pierwszą wśród nich jest Kreta, później Samotraka, Nissiros, Kalimnos, Thira, Milos, Lefkada, Samos, Lipsi... I pewnie będą następne.